15 lipca 2015

Mi casa su casa

Syndrom powrotu - pierwsze czterdzieści osiem godzin w Araruamie  spędziłam z Kathariną, z którą mieszkałam podczas wymiany przez dwa miesiące. Pojechałyśmy razem do Cabo Frio kupić bikini. Tak jak w niedzielne popołudnie całe miasto było puste, tak Rua dos Biquinis nie zawiodła. Promocje też nie. Ulica jest, zaraz po plaży, największą atrakcją Cabo Frio. Czy śnieg, czy deszcz, czy słońce - najtłumniej jest zawsze tu. I naprawdę, oprócz strojów kąpielowych można dostać pareo. I przekąski. Tyle. 




Na trening dotarłam dopiero po weekendzie, po zorganizowaniu sobie karty SIM i Internetu. Po trzech zdaniach i dwóch pytaniach zamienionych z Mestre okazało się, że kupuje mi bilet żebym przyjechała na event w sierpniu. Dokonałam waloryzacji i przekonałam się do tego pomysłu. Szczególnie, po odwiedzeniu mojej ulubionej Casa da Alegria z dzieciakami z faveli. 


Małe miasta (ok. 75 000) w Brazylii funkcjonują jak poszczególne dzielnice w dużych miastach - każdy zna każdego, jak spytasz o José Maria wskażą ci warsztat, sklep i myjnie samochodową. Są sklepy, w których kupuje burżuja i targi dla biedniejszych. W dzień wypłaty okazuje się, że jest za mało banków (swoją drogą, część tego posta powstała właśnie w kolejce do przelewu - od 35 do 20 osób przede mną). Przemieszczanie się autobusem, ewentualnie vanem, jest opłacalne jedynie między pobliskimi miastami lub między obrzeżami jednego, dlatego funkcjonuje LOTADA. W centrum miasta porozrzucane są Pontos de Lotada - spod tego marketu do tej dzielnicy, z apteki do innej i tak dalej. Podjeżdżają samochody osobowe (bodajże nieoznakowane w żaden charakterystyczny sposób), i gdy koordynator Lotady uzbiera cztery osoby w danym kierunku, auto wyrusza. Koszt takiej podróży, to około trzech reali. Pamiętam, że podczas wymiany uciekły mi i Mestre wszystkie autobusy z Rio do Araruamy. Dzięki Lotadzie (tylko o 15 reali droższej niż autobus) nie musieliśmy spędzać nocy na dworcu. Taki wynalazek. 

W domu nic się zmieniło. Oprócz tego, że mniej w nim Bebeto. Dla nieśledzących moich przygód sprzed trzech lat - po trzech miesiącach u pierwszej rodziny (na czele z pseudo dwubiegunową Palomą) zamieszkałam z rodzeństwem Hellé (lat 90), Niobe (87) i Bebeto (85), u których zostałam do końca, mimo tego, że miałam zmieniać miejsce zamieszkania jeszcze dwa razy. Bebeto zamieszkał w Senzali - małym domku docelowo, dla wnucząt. Jest pod stałą opieką pielęgniarki-opiekunki. Śpiewa piosenki, rzuca swoimi ulubionymi zdaniami, oczekując konkretnej, wyuczonej odpowiedzi (Vai ou nao vai? Tem que ir, né?), zapomina. Ale ciągle jest najcudowniejszym Albertem jakiego znam. Przy stole dwie niedosłyszące siostry wywołują co chwilę wybuchy śmiechu. Maraton. Jedna rzuca pytanie, toczy się dyskusja, gdy się kończy, druga zadaje to samo. Sytuacyjne :)) 



Już podczas pierwszego spotkania miałam dyskusję z Mestre Cavalo. Nawet bardziej wymianę poglądów i wiedzy. I zadał pytanie 'czego chcesz od capoeira?'. Zawsze zadawał dużo pytań. Chciałam wybrnąć tym, że chcę uczyć, ale nie dałam rady. Ale odpowiedziałam. I było to jedno z najlepszych przemyśleń od dawna. 

W czwartek szarpnęłam się do Rio. Dwie osoby z Bahia i dwójka Polaków do odwiedzenia. Mieszkałam wyjątkowo nie na Leblon, ale na Ipanemie, u wnuczki Hellé - Juliany. Zjadłyśmy, opowiedziała mi o tym jak Brazylia gna ku upadkowi (poziom korupcji jest niesamowity, poszukajcie sobie info a propos afery z Petrobras - Lava Jato, nawet po polsku można coś znaleźć) i wyszłam, żeby po dwudziestu minutach, siedząc na plaży otrzymać pytanie, czy chcę iść w piątek na MC Marcinho. 


Były dwie główne fazy muzyczne w tym sezonie - Harmonia do Samba (na której byłam już dwa razy, jak wiemy) i MC Marcinho, także moja odpowiedź była szybka i zdecydowana. Z uśmiechem na ryju, podczas zachodu słońca podążyłam na Copacabanę. Spotkałam się z Alexandre - moim konsultantem do spraw językowo-kulturowych, i który dwa lata temu pracował w Pousada Pais Tropical, w której mieszkałam. A później nastąpił polski moment w postaciach Fugi i Banana (pozdro!!) 
 

Pogadaliśmy i umówiliśmy się na zwiedzenie kilku miejsc w centrum. 

Było około dziesiątej, czy jedenastej w nocy. Miałam do przejścia dwie duże dzielnice, chciałam nawet pojechać taksówką, ale czułam się na tyle bezpiecznie, że zrezygnowałam i poszłam spacerem. W Salvadorze o 21 mam czujniki bezpieczeństwa ustawione na superczułe. Rio jest zdecydowanie bardziej europejskie. Przynajmniej Zona Sul. Uwielbiam zdanie, które kiedyś usłyszałam "w Salvadorze trzeba się bać". Oczywiście nie chodzi o zamykanie się w domu na cztery spusty i wychodzenie tylko wtedy jak akurat jakaś taksówka będzie pod drzwiami, ale właśnie o uważanie, nieprowokowanie sytuacji (jak na przykład dwie blond koleżanki z białymi iphonami 6+ kroczące dumnie przez dość bezpieczną ulicę Salvadoru - panowie z policji kulturalnie zwrócili im uwagę żeby schowały, chyba że im nie zależy)       

Piąteczek rozpoczęłam od przejścia plażą do metra Fuguetinho i Banana i zwiedzania centrum. Biblioteka Narodowa obudziła we mnie chęć wejścia do niej jako studentka, a nie turysta. Przeogromna! Później zahaczyliśmy o Muzeum Sztuk Pięknych. Były greckie golasy, obrazy kolorowe i czarno-białe, portrety władców i szlachty oraz jeden niewolnika, kupa przemijającego żelastwa bez tytułu, i kopuła z luster. 






Wróciłam spotkać się z Sangue, ale nie doszłyśmy do porozumienia (mimo tego, że piętnaście wiadomości, które mi wysłała było mniej więcej takie samo), więc poszłam na zakupy, co by ładnie wyglądać na koncercie. 


W domu szybki drineczek (sprite, tonic, wódka i lodzik wodny limonkowy) i wyjście na koncert! 

Kim jest MC Marcinho? Królem brazylijskiego funku. Wiem, gatunek muzyki ciężki, szczególnie, gdy nie rozumie się otoczki, ale kiedyś nie był (aż tak bardzo) nieambitny. Juliana ze znajomymi stwierdzili, że to co teraz jest to 'ścierwo nakłaniające do seksu, narkotyków i alkoholu' (nie użyli takich ładnych słów), a nie muzyka. I rzeczywiście, obawiałam się, że prawie pięć godzin baile funk doprowadzi do tego, że będę chciała posłuchać fado, ale nie. Po godzinnym koncercie (tak - krótko, ale intensywnie - prawie same hity), na którym MC Marcinho wyśpiewał/wyrapował kawałki imprezowe, jak i romantyczne, na scene kolejno wchodzili Didżeje. Każdy puszczał funk, żadna piosenka się nie powtórzyła, a tancerz na podświetlanych rolkach nie przestawał tańczyć, tak jak tłum. 

Po pizzy (prawie jak Hi5!) z Amerykanami, których teksty powodowały u mnie odruch wymiotny, wylądowałyśmy przed siódmą w domu. Trzy godziny później leżałam na plaży, gdzieś niedaleko Piłsudski obserwował gringos. 


W niedzielę rano udało mi się dotrzeć na event Jeana.  
Jean to mój brat z Araruamy. Podczas wymiany odwiedziłam z nim wszystkie szkoły, w których prowadził treningi. Bardzo dużo się nauczyłam, kilka razy jechałam sama, na zastępstwa. Właśnie w 2012 roku rozpoczął prowadzić zajęcia w świetlicy. Po dwóch latach projekt w świetlicy zakończono, ale Jean stwierdził, że swoich uczniów nie zostawi i po kilku tygodniach biegania, dostał klucze do sali. Tak jak zaczynały same dzieciaki, tak w niedzielę cordy dostawały też osoby dorosłe. Niesamowite ilu uczniów zostało i jaki postęp zrobili. I w capoeira, i w zachowaniu. I pograłam, dochodząc do wniosku po raz kolejny, że capoeira contemporanea to nie moja capoeira. 


W poniedziałek spotkałam się z kilkoma osobami i pojechałam do Rio. Lot miałam co prawda we wtorek o drugiej, ale wystrarczyłby zakorkowany most Rio - Niteroi i straciłabym lot. A tak odwiedziłam jeszcze Julianę, i z rana wyruszyłam. 

Na lotnisku w Rio ostatnimi czasy spotykam znane osobistości. Gdy przyleciałam minęłam muzyków z grupy Bom Gosto, a teraz piłkarzy (do wczoraj) lidera brazylijskiej ligi - Flamengo. Długo się czaiłam, ludzie podchodzili i strzelali foty jak w ZOO. Ja podeszłam, powiedziałam, że potrzebuję selfie, żeby zdenerwować Jeana. Zaśmiali się, nawet zapytali skąd jestem i kiedy wracam. Przybiłam piąteczki i życzyłam powodzenia. Przyjaźni kolesie. Mam fotkę ze sławami i Jean mi zazdrości. 



Tymczasem, w internetach pojawił się świetny projekt. Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć jak trenuje mój trener i główny motywator albo sprawdzić, czy przeżyje jego trening, albo szuka czegoś dla siebie. No w każdym możliwym wypadku MEGA Polecam. A jak już polubicie, to podajcie dalej :) 



3 lipca 2015

Quem é, quem é, quem é?!


W przeddzień (tudzież przednoc) Nocy Świętojańskiej w Praia do Forte, w której znajduje się projekt Tamar (z dużymi żółwiami) i w której znajdował się też, zupełnym przypadkiem, Max, pojechałam na Forró de Tartaruga. Oprócz nazwy tańca, 'forró de...' to nazwa imprezy z muzyką na żywo. Od małych, lokalnych występów, do poważnych koncertów z kilkoma gwiazdami na scenie. I akurat na Forró de Tartaruga gwiazdą była Harmonia do Samba - zespół, którego słuchałam z ogromną częstotliwością przez ostatnich kilka miesięcy. Najradośniejsi z radosnych. No dobra, tylko jak dojechać...? I tu z odsieczą przyszło BATE VOLTA. Ta magiczna, cudowna opcja polega po prostu na kupieniu wejściówki razem z transportem z biura podróży. Dowieziono mnie na miejsce. Poczekałam na Maxa i Rudego. Wypiliśmy co mieliśmy wypić, i tyle pamiętam z imprezy. 
Powrót był ciężki. Obudziłam się na moim przystanku i byłam gotowa żeby wysiadać, ale koordynatorka podróży machała do mnie, że jeszcze nie mam wychodzić. Skoro koordynatorka każe zostać, to przecież nie będę się spierać. Dojechaliśmy do siedziby biura. W dzielnicy Pituba. Daleko do domu. Trzydzieści reali na taksówkę to zdecydowanie za mało. Ludzie śpiący w holu. Chciałam spróbować z taksówką, miałam nawet numer, prosiłam koordynatorów żeby zadzwonili. 'Ok, ok, za chwilę'. Po piątej z prób okazało się, że jeden z pracowników jedzie w kierunku Barra. Zawiózł mnie pod sam dom. Jeszcze przez kilka minut czekałam aż porteiro otworzy furtkę, zaczęło padać. Ale dotarłam. I kładłam się z myślą, że jeszcze podczas tego wyjazdu muszę zobaczyć Harmonię. 

Pogoda przez ostatni tydzień nie rozpieszczała. W sobotę jak wyszłam na trening, to po trzech minutach wracałam cała przemoczona. 


W niedzielę nadal padało, więc, po wymyśleniu suszarki, w oczekiwaniu na lepsze czasy poszłam do Shopping Barra do kina. Film filmem, brazylijska komedia romantyczna, ale lodowisko w środku mnie zaskoczyło. 



Wieczorem mieliśmy jeszcze degustacje typowych świętojańskich likierków. Z jenipapo i aveli. Na deserek całkiem spoko. 

We wtorek pojechałam z Maxem na trening funkcjonalny. Było kilku chłopaków z Akademii, kilku nieznajomych. Ćwiczenia niesamowicie przyjemne (wyczujcie jak bardzo). Ciekawym uczuciem była różnica traktowania mnie przed i po treningu. Biała laska sobie weszła poćwiczyć. 'Siema'. Przyjazne 'Seja bem-vinda' czyli 'witamy' usłyszałam dopiero po pokazaniu, że też potrafię pocisnąć. 

I byliśmy na targu. Rybnym i warzywnoowocowym. Przebitka niesamowita. Przykładowo, za sześć bananów na Barra zdarzyło mi się zapłacić trzy reale. Tu kupiliśmy dwie ogromne kiście, każda za trzy reale. I milion mango za czwórkę. Jeść nie umierać. 

Ten tydzień treningowo wyglądał lepiej niż ostatni, ale w związku z przygotowaniami do eventu odbyło się odświeżanie kolorów w Akademii. Hmm... Ja naprawdę nie znam się na malowaniu ścian, ale nie tak to się robi. Drewniane półki farbą do ścian, podejdę tu, machnę dwa razy, podejdę tam, pomacham, odpocznę. Zostałam przy oczyszczaniu futryn i wentylatorów. 

Udało mi się dwa razy mieć trening indywidualny z Professorem Kabeção. Tak jak pierwszy zaowocował tylko lekkimi obtarciami podeszw i otwarciem się na dawanie obaleń, tak drugi zdecydowanie przesunął granice mojej strefy komfortu. I strachu. 

Ubraliśmy tak zwane Najmany (tarcze na górną część ciała). Gramy, ale skupiamy się na kopnięciach bezpośrednich. Nie zatrzymujemy nóg. I nie mogę napisać, że Rudy dawał mi fory. Przynajmniej jeśli chodzi o siłę kopnięć. Ciało to jedno, siniaki, otarcia i przecięcia - norma. Psychika pulsuje. 

Poszłam sobie na ciasto i przemyślenia. Wróciłam do Akademii z lżejszą głową i pomogłam Professorowi Ceguinho w sprzątaniu Akademii przed roda 2 de julho. 

Jak myje się podłogi w Brazylii? 
Zamiatamy. I tu się kończą podobieństwa. 
Wylewamy płyn w centrum powierzchni, którą będziemy czyścić. Rozcieńczamy go wodą, w celu zmydlenia i wstępnie szorujemy podłogę. Miotłą z gałązek. Jak już jest dużo piany to zaczyna się zabawa. Wylewamy wiadra wody i szorujemy. Szorujemy. I szorujemy. Aż wszystko wyszorujemy. No ok, zostaje piana i ten cały brud. Nadal szorując, przemieszczamy wodę w stronę wyjścia. Wylewamy kolejne wiadra, tym razem w celu przesunięcia mydlin i opłukania. Następnie jesteśmy gotowi do zepchnięcia wody na schody. Takimi kijami z gumą, takie jak np. na basenach są, do zbierania wody. Spychamy wodę na schody, oczyszczamy je, a mydliny spływają sobie w dół Centro Histórico. Przybijamy z Professorem piąteczkę. 


I udało mi się. Podejście numer dwa do Harmonii zakończone sukcesem. Wybawiłam się cudownie. Potańczyłam, powrzeszczałam, só alegria!! 




Gorszą sprawą było to, że na dziesiątą rano mieliśmy być na roda de capoeira z okazji 2 de julho (święto niepodległości stanu Bahia). Po dwóch godzinach snu, pojechaliśmy. Błądziliśmy długo, zamknęli główną ulicę i kilka bocznych, ale dojechaliśmy. 

Jak byłam w Araruamie widziałam kilka rodas z milionem mestres, ale to co się działo na ulicy Laranjeiras 1 (czytaj u nas) naprawdę mnie zaskoczyło. Przychodzili raz jedni mestres, później inni, zmieniali się. Wszyscy nadal trenują. Każdy nich potrafi spuścić łomot bez przemocy. Klasa, styl, kontrola. Bez zadzierania nosa. I energia, energia, energia, energia. 

A wieczorkiem poszłam na zachód Słońca w porto da Barra. 



Z serii Brazylia zaskakuje - dzisiaj w drodze na lotnisko


Dzisiaj, za jakieś pięć godzin, powinnam być w Araruamie. Na dziesięć dni :) 

A! I jeszcze w temacie bezpośredniości Brazylijczyków. 

Wchodzę do taksówki, leci głośno muzyka. Zapinam pasy, taksówkarz ścisza radio. 

- nie, spoko, możesz zostawić głośno.
- ok! Lubisz ten zespół?  (robyssao ;)) 
- tak. 
- zapłacę za obiad i możemy jechać dzisiaj na koncert na Ribeira. 
 
Ehhh... :)