O godzinie dziewiątej pobudka – mycie zębów, kibelek, śniadanko, po tym – na rowerek i do pracy.
Baza jeszcze zamknięta, mężczyźni jedzą śniadanie. Mam szczęście, że jestem rodzynką i nie muszę (zwykle) otwierać przechowalni i nosić ciężkich rzeczy.
Pięć minut przed jedenastą przychodzą pierwsi kursanci. Chłopacy przygotowują deski, ja takluję żagle. Bomy z poprzedniego dnia oczywiści e w nieładzie. Odnalezienie odpowiednich zajmuje mi chwilkę. Manic…. Grrr… Jak zwykle nie mogę wpiąć. Męczę się sekundę, aż w końcu się udaje. Pokazuję kursantom pianki i kapoki, idę na plażę, odprowadzam lekcje wzrokiem. W tym momencie jest jeszcze spokojnie. Wiatr powoli wzmaga, zaczyna się chmurzyć. Mam godzinę do następnych zadań. Odbieram kilka telefonów, zapisuję lekcje, wypożyczam jeden zestaw.
Samo południe – nie powinno być najciszej? Tak jak przez całą godzinę nie działo się prawie nic, to moment, w którym następuje zmiana lekcji jest definitywnie najgorszy. Nie było klientów, którzy chcieliby wynająć – teraz są. Był słaby wiatr – wieje coraz mocniej. Już można się poślizgać. Mały Grześ przychodzi, zawraca mi głowę zdjęciami. Każę mu chwilę poczekać, mówię, że zaraz podejdę.
"Zaraz lekcje wyjdą, zobaczę czy coś będzie." "Co bierzesz na lekcje?." "Otakluj mi 6.0 proszę."
- Nie możesz wziąć 160.
- Czemu?
- Bo ta laska nie da rady na mniejszej desce.
- No to co mam wziąć? Mój kursant ma %&*#@ drugą lekcję.
- Niech ktoś weźmie Tufskina.
- Ok. To ja mogę wziąć….
Wydaję sprzęt do wypożyczenia. Wpisuję do zeszytu. Siadam na chwilę. Patrzę na wodę. Gdybym paliła, to na pewno w tym momencie papieros byłby w moich ustach. Następne urwanie głowy nastąpi za czterdzieści pięć minut. Do godziny szesnastej trzydzieści takie urwania głowy następują co godzinę, podczas zmian lekcji. Na obiad idę dopiero o siedemnastej. O osiemnastej zaczynamy sprzątać sprzęt. Dwie lekcje są w trakcie, ale większość żagli można już schować. Nie nastawiamy się na wypożyczenia po szóstej. Po „ogarnianiu” bazy wskakuję na Cobrę i wypływam na środek jeziora trochę ochłonąć. Skaczę do wody i pływam chwilę wpław. Wracam, zamykamy bazę. Rozliczenie z Jurkiem – koniec dnia pracy. Siedzę z chłopakami jeszcze moment, bo nie mogę się zebrać w takiej, spokojnej już teraz, atmosferze, do wyjazdu. Ale w końcu po słowach „spieprzaj do domu, misiek” – spieprzam. W domu jestem po dwudziestej. Rozmawiam, z tymi, którzy akurat się w nim znajdują, siadam przed komputerem, myję się, oglądam film. Po tym, leżąc już na plecach, robię podsumowanie dnia i zwykle – jestem z siebie dumna. Pewnie nie tylko ja…