29 grudnia 2015

Barcelońska piąteczka

Okazało się, że do Barcelony na krótkie wakacje przyjechałam po raz piąty (myślałam, że czwarty, ale policzyłam albumy ze zdjęciami, takie zaskoczenie). Bez gubienia się, z lotniska, pociągiem, aż do hostelu - szybka akcja. Sprawdziłam, gdzie mam iść na roda. Okazało się, że można dojść brzegiem morza. Pogoda zdecydowanie nakłaniała ku chodzeniu - dziesięć stopni różnicy - jedna warstwa ciuchów mniej. Po sprawnym ogarnięciu wszystkich formalności w hostelu, wyruszyłam. Niektóre rzeczy się nie zmieniają - przechodząc przez Port Vell, trafiłam na muzyków. Kubański Psirico z ekipą, aranżujący piosenki w klimacie salsy i sześćdziesięcioletnia wywijaczka.



Ruszyłam dalej. Słońce zaczęło powoli się chować za górą Montjuic, wynikiem czego było światło nadające takiego mistycznego, tajemniczego klimatu. Doszłam nad brzeg morza. Sól w powietrzu,   szum w uszach, ludzie biegający i trenujący kalistenikę. Usiadłam żeby poobserwować chłopaków na drążkach moimi oczami profesjonalisty (jeden trening kalisteniczny w tygodniu od trzech miesięcy - oczywiście że jestem ekspertem!). Panowie znający się na rzeczy, początkująca laseczka i staruszek totalnie rozwalający system. Nie tak, że raz się podciągnął i wszyscy oniemieli, bo ludzie w jego wieku to już nie mogą, tylko cisnął po kilkanaście dynamicznych powtórzeń). Żeby się bardziej nie zdemotywować kontynuowałam spacer.








Szłam, szłam, szłam, aż doszłam do Poble Nou. Część miasta, której wcześniej nie znałam. W ogóle podczas tego wyjazdu codziennie poznawałam jakieś nieznane mi wcześniej zakamarki Barcelony. Dzielnica mniej turystyczna - wreszcie mogłam usłyszeć trochę hiszpańskiego i katalońskiego. Zjadłam i w związku z tym że do treningu miałam jeszcze godzinę, a Wielkie Jajo a.k.a Torre Agbar zdawało się być blisko, poszłam je zobaczyć.



 Na trening grupy Motumbe przyszłam przed czasem, miejsce zrobiło na mnie pozytywne wrażenie - sala wielkości Akademii do tego szatnie, a wszystko w wyremontowanym garażu. Jak się właściwie znalazłam na tym treningu? Otóż nie wymyśliłam sobie tego ot tak. Prawie pięć lat temu, podczas mojej pierwszej samodzielnej wizyty w Barcelonie, po roku trenowania capoeiry, cała chętna, żeby wszędzie, gdzie się nie ruszę znajdować nowe grupy i z nimi ćwiczyć, napisałam do Professora Capacete. Poszłam na trening - tyle. Trzy lata później pojechaliśmy ekipą do Rimini na warsztaty u szaleńca Formado Estudante. Kto tam był? Właśnie Capacete. Świat capoeira jest strasznie mały - w tym roku spotkaliśmy się w Salvador da Bahia. Jak tak to piszę to wydaje mi się że mam stalkera :) Wracając do treningu - angola. Nie tego się spodziewałam, ale wiadomo, że z każdego treningu coś się wynosi. Po akcji poszliśmy na piwko z graniem i śpiewaniem. Miło


Wyszłam z metra. Pomyślalam, że powrót główną ulicą jest bezsensowny, lepiej wejść w najcudowniejsze gotyckie uliczki. I weszłam. I usłyszałam jakąś taką muzykę. Przy kościele, między murami impreza na całego. Sarnada. Kroczek, kroczek, wyskoczek, obrocik. Wszyscy ogarniali. A pozniej taniec w kółeczku i raz panie, raz panowie do środka. Oczywiście konkretnymi krokami. 



Sobotę rozpoczęłam treningiem na plaży Barceloneta. Od dawna nie ćwiczyłam na świeżym powietrzu. Najlepiej! Cała spocona, w piachu, z bananem na ryjku, wróciłam do hostelu wziąć prysznic, po czym obrałam kierunek na wzgórze Montjuic. W górę, powoli. Celem był szczyt Montjuic - zamek, a po nim Poble Espanyol, które w mojej wyobraźni przestrzennej były połączone prostą drogą. Taaaaak... Raz – za wejście do zamku trzeba było płacić (nawet na dziedziniec), dwa – droga Zamek – Poble Espanyol była dość skomplikowana. Prawie się zgubiłam. Prawie, bo zgodnie z moją dewizą i przemyśleniami (po wieloletnich przygodach z mapą) – bez mapy nie można się zgubić. Widok natomiast był warty wspinaczki, zmęczenia, potu i bolących nóżek.



Wszystko super. Gdy dotarłam w miejsce, gdzie powinno być Poble Espanyol, jeden, jedyny drogowskaz pokazywał jeden, jedyny kierunek. Dzieliło mnie kilkanaście metrów i nie znalazłam tego ustrojstwa. Następnym razem. Nie żałowałam aż tak bardzo, jakbym się uparła, to podjechałabym któregoś dnia autobusem. Zaraz obok znajdowało się Muzeum Sztuki Współczesnej MACBA. Wielki pałac wypełniony dziełami sztuki od średniowiecza do tych modernistycznych i nowoczesnych. Weszłam, bo wejście było za darmo. Wrażenie zrobiła na mnie sala koncertowa – OGROMNA! I jeszcze to, że żeby zademonstrować freski, budują kopuły wewnątrz budynku, takie tymczasowe. Mają miejsce, mają pieniądze, niech budują.





Po tej wyczerpującej wizycie poszłam po prowiant na pokaz Magicznej Fontanny (Font Magica). Spektakularny! Napięcie rosło razem z wysokością strumieni wody, żeby opaść i PUFFFF równo o dziewiętnastej zaskoczyć wszystkich wodą przypominającą ogień, muzyką i grą świateł. Pierwszy „koncert” odbył się do muzyki „Barcelona” Montserrat Caballe i Frediego Mercury, kolejny do megamixu wszystkich hitów ostatniego pięciolecia.  




We wszystkich większych miastach są grupy ulicznych artystów. Mają oni bardzo ważną cechę – zawsze wiedzą, gdzie odbywają się największe eventy artystyczne, gdzie i kiedy będzie najwięcej turystów. Chodząc za nimi bez problemu zaliczylibyśmy świetne zwiedzanie miasta, bez mapy. Zaraz po fontannie, na Placu Hiszpańskim międzynarodowi bboy'e pokazywali swoje umiejętności. Po raz kolejny przeżyłam totalne zafascynowanie, a naprawdę, to nie jest takie łatwe – swoje w życiu widziałam, ale kolesie naprawdę przesadzali. Przekraczali możliwości ludzkiego ciała do tego, przy dobrej muzyce, która stwarzała megapozytywną energię.




Niedziela. Zgodnie z zaleceniami spędziłam ją gubiąc się w dzielnicy El Born. Ulice przypominają Dzielnicę Gotycką, ale panuje tu leniwy spokój. El Born ma swoje punkty turystyczne, ale nie są one tak bardzo „must see”, jak Sagrada Familia, cały Gaudi, Katedra itp. Tutaj się czuje spokój starych uliczek, małych kawiarenek, życie sąsiedzkie i zapach tradycyjnych piekarni.




Przez Park Ciutatdella poszłam na targ staroci "Wszystko za euracza". Kupiłam winyl Czajkowskiego. 



Zgodnie z mapą, niedaleko znajdowała się Sagrada Familia. Szlakiem, którym kiedyś wracałam o siódmej rano z imprezy (pozdro Mienio, Raf i Iwa) w rytm "Shined on Me", poszłam w drugim kierunku, aż do wizytówki Barcelony. Chwilę zastanawiałam się co dalej i postanowiłam. 


Postanowiłam, że pojadę sobie do Vallvidrera - byłam tam dwa lata temu - przepiękny widok na miast z góry, wjeżdża się wagonikiem i jest się panem świata. Bardzo nie chciałam wjeżdżać na Tibidabo (niebieska buźka) - widok równie piękny, ale ostatnim razem się wdrapałam - starczy. Zdecydowałam, że podjadę metrem na stację (1) i później dojdę na punkt początkowy kolejki (serduszko), na czuja, bo przecież to jest w tej samej lini, więc wystarczy iść przed siebie, w górę. Tylko że, jak wyszłam z metra na powierzchnię ziemi, to nie było żadnej fajnej, prostej, nieślepej uliczki. Oprócz trasy ekspresowej, ale nie była fajna. No to zaczęłam schodzić na prawo. I znalazłam fajną uliczkę. Szłam nią tak długo, oszukując się, że nie wchodzę na Tibidabo, aż zaczęłam rozpoznawać trasę z ostatniego razu. Już trudno, niech będzie, wlezę. 




Jak widać powyżej, zaczęło się ściemniać. Nie opłacało mi się schodzić w dół, poza tym jak miałabym zrelacjonować ten dzień. Pisząc, że w połowie zrezygnowałam? Zapytałam mijającego mnie rowerzystę o drogę. Odpowiedział "tam, i tam, ale masz czterdzieści minut, bo później już nic nie kursuje w dół". Świetnie. Wiedziałam, że Tibidabo, to właściwie Park Rozrywki, który zamykają o godzinie 20 i wszyscy stamtąd znikają, także motywacja była niezła. Z Czajkowskim pod ręką, po ciemku, lasem, górami, mając obok siebie widok na Barcelonę, weszłam. Zdążyłam. Współczuję ludziom, którzy w autobusie siedzieli obok mnie. 


Poniedziałek, kolejny trening na plaży i podróż do Badalony z zamiarem zjedzenia najpyszniejszych krewetek w Europie oraz późniejszego odwiedzenia grupy Ginga Mundo (ta próba była trzecią dotarcia na ich zajęcia, ale najwyraźniej tutaj nie obowiązuje zasada "do trzech razy sztuka"). 




Na trening nie dotarłam, czekał na mnie za to bardzo ciekawy wieczór. 

Wróciłam do hostelu ok. 22. W pokoju nastoletni (ok. 18-19 lat) Amerykanie, Meksykanka oraz Australijczyk obalali winiacze i palili zioło. Kiedyś słyszałam, że najgorsze burdy urządzają w Europie właśnie młodzi USAńczycy - tu na legalu mogą pić, więc stuprocentowo to wykorzystują. Stojąc na balkonie jeden drugiego wyzwał "nie rzucisz tej butelki z balkonu" (pod hostelem był plac z klubami, restauracjami, zawsze pełen ludzi). Po "ja nie zrzucę" nastąpiło spuszczenie butelki. Oni uciekli, przyjechała policja, wypytała, winnych nie znalazła. Tak jak normalnie zasypiam przy piątej owcy, tak tamtej nocy najpierw liczenie zaburzał Brazylijczyk rozmawiający z mamą przez telefon (mega się wciągnęłam w tę historię, zaczęłam sobie dopowiadać, co to się mogło stać), a później, po chwili ciszy i spokoju, wrócili imprezowicze. Doprawieni. I dwójka z nich zaczęła uprawiać seks. W dwudziestoosobowym pokoju. Miałam naprawdę wszystkiego dość, włożyłam słuchawki w uszy i wróciłam do liczenia. I nagle zachciało mi się siku. Wiedziałam, że nie zasnę, więc kulturalnie poczekałam, aż w pokoju nastanie zupełna cisza. 

W drodze powrotnej spotkałam Portugalczyków z sąsiednich łóżek. Szybko zrelacjonowałam im co się działo na naszych włościach. Po wspólnym oburzaniu się zaczęli mnie namawiać na imprezę. Dla zasady za pierwszym razem odmówiłam, chwilę później szybka akcja imprezowy ogar.  


Jedna z fajniejszych imprez, na których dane było mi się bawić w ostatnim czasie. Oczywiście nie mogło zabraknąć rozkręcania parkietu z podwyższenia. Z najlepiej bawiącym się i tańczącym kolesiem w klubie. Gejem. Z Nigerii. 

W ostatni, lekko przemęczony dzień pojechałam do Parku Guell i pochodziłam po Dzielnicy Gotyckiej. Na luziku. Pogadałam z moim sąsiadem z dołu (ten, którego mama miała problemy) i wreszcie się dowiedziałam, o co chodziło. 







Na początku roku, Pan Torpedo rzucił wyzwanie 100 000 pompek w 2015 r. Ja dostałam do zrobienia 50 000 brzuszków, 50 000 pompek, 50 000 przysiadów. I postanowiłam zamknąć tę sprawę w Barcelonie. No bo gdzie, jak nie na plaży? 









10 sierpnia 2015

Siribinha.


Moim głównym celem przyjazdu tutaj był międzynarodowy event capoeira w miejscowości Siribinha, 250 kilometrów od Salvadoru. 

Mestre Bamba miał dwóch Mestres - Vermelho 27 i Vermelho Boxel. Od pierwszego uczył się stylu Capoeira Regional (27 był uczniem Mestre Bimba), od drugiego - capoeira. 


Tegoroczne Encontro Internacional upłynęło pod znakiem Capoeira Regional (za dwa lata capoeira). Od poniedziałku mieliśmy zajęcia z uczniami Mestre Bimby. Kurs gry na berimbau z Mestre Bozó - bratankiem, tudzież siostrzeńcem twórcą Capoeira Regional. 

We wtorek trening z Mestre Saci kolejnym uczniem Bimby. Z ciekawostek - ma lat siedemdziesiąt, a grać na berimbau zaczął się uczyć rok temu. 
Później modernowy trening z Mestre nawiedzonym, którego apelido nie pamiętam. Nie zgrałam się z jego energią. Trochę kościołowa. Na szczęście sytuację uratował kolejny Mestre - Orelha - uczeń Mestre Bamby.  Żyje w Arembepe, na plaży pod Salvadorem. Ma hostel, jest strażnikiem wybrzeża i je tylko ryby i roślinki. Wszystko w pełni naturalne. I wygląda tak, w wieku 52 lat. 


W środę od rana mieliśmy pogawędkę z kolejnym przedstawicielem Turma de Bimba - Mestre Xaréu. Opowiadał o tym jak wyglądały treningi i proces edukacji w Akademii Mestre Bimby. Przy okazji udało mi się tłumaczyć. Na angielski. Po dwudziestu minutach mózg wysiada.  

Po południu ruszyliśmy do Siribinhii. 


Oczywiście po drodze czekał nas postój spowodowany opadami wody. Droga przez ostatnie dwadzieścia kilometrów nie była wyasfaltowana i moglibyśmy utknąć. W trakcie oczekiwania zrobiliśmy roda przed kościołem. Tak w ramach rozpoczęcia. 

Ulokowano nas w baraczkach. Mieliśmy tyle szczęścia, że dostaliśmy te w pierwszej linii do oceanu. 


Czwartek treningowy, w piątek od rana popłynęliśmy do ujścia rzeki do oceanu. 



Po południu znów treningi. I impreza. 

Sobota rozpoczęła się emboscadą. Za czasów Bimby był to jeden z elementów systemu nauczania - po prostu zasadzka. Niesamowita zabawa. Poważni profesorowie zamieniali się w dzieciaki biegające po ulicach. I nigdy nie było wiadomo gdzie i z czego się dostanie. 

Po tym czekała nas pogawędka z uczniami Mestre Bimba. Kilka ciekawych informacji o jego życiu i nauczaniu, muzyce, Capoeira Regional. Mało osób miało szansę poznania chociażby jednego z uczniów Mestre Bimba. My, dzięki Mestre Bambie, mieliśmy możliwość podać rękę ośmiu z nich. 

Popołudniowe treningi odpuściłam, wróciłam na rodę i koncert Tonho Materia - byłego wokalisty Olodum (tych co grali z Michaelem). Petarda!! 

No i wreszcie nadeszła niedziela. Dzień święta - nadania stopni. Professor Reni (brat Toinho) i Marrom otrzymali tytuł Contramestre. Nasze akademiowe dziecko i mój współcierpiciel w robieniu berimbaus - Pezão oraz córka Mestre Bamby z dziecięcych professorów stali się dorosłymi graduados. Mała Sofia dostała pierwszą cordę i apelido - Caracol. 
Tyle Brazylijczyków. Mestre zaczął wywoływać zagranicznych. 
- Kimu 



- Maré. 

I wyjął taki ładny, żółty sznurek. Naprawdę - największy zaszczyt jaki mógł mnie spotkać. Właśnie na tym evencie, w obecności takich capoeiristas. I niesamowite uczucie, gdy po zakończeniu podchodzili do mnie wszyscy, od uczniów do Mestres i gratulowali mi cordy. I czułam, że było to bardzo szczere. 



Podsumowując - niesamowite miejsce, bardzo dużo capoeira i wiedzy na jej temat. Motywacja, żeby przyjechać za dwa lata. 
Niesamowita energia - najmocniejszy był moim zdaniem moment w czwartek, gdy po orkiestrze berimbaus każdy pojedynczo odkładał berimbau do środka roda. Przy tym miał się pomodlić, do tego Boga, w którego wierzy. 
I takich energetycznych momentów było bardzo dużo. 
 
Zostało mi tylko wymyślenie celu na ten sznurek. A jutro roda sprawdzająca. 





4 sierpnia 2015

nao quero nem saber!

Od kiedy przyleciała reszta Polaków i inwazja zaczęła się na poważnie zabrakło mi czasu na pisanie. Zatem spróbujmy. 

Sytuacja numer 1. 

Któryś z piątków. Wielka impreza w Barra Hall - normalnie wejście kosztuje 150/200 reali, z okazji koncertu Baiana System - tylko 60. 
 
Siedzimy z Maxem, Cigano i Rudym przed wejściem, przemykają raz po raz znane twarze. Pojawia się ON.

- hablas portugues? 
- rapaz, falo. 

Człowiek był nie do podrobienia. Nie dość, że był około dwudziestoletnim mulatem z dreadami z Japonii, niemówiącym po japońsku, to OSOBIŚCIE poznał FREUDa, EDITH PIAFF, a z Bobem Marleyem nawet niedaleko, w Salvadorze, grał w piłkę. Normalnie Forrest Gump. 


Sytuacja numer 2 (tudzież kontynuacja sytuacji numer 1). Problemy w Bahia. 

Po imprezie z Forrestem, dzień rozpoczęliśmy krewetkami i piwkiem (Cigano nie dał rady), rozwinęliśmy go na plaży sącząc caipirinhę (wszyscy dobrze wiemy, że alkohol zabija się alkoholem, a najważniejsze, to nie doprowadzić do kaca), a skończyliśmy wschodem słońca na plaży z Marcinem, kucharzem i współwłaścicielem restauracji ZULU na Pelourinho, którego Poznaniacy mogą kojarzyć z Dragońskiej kuchni. 
W każdym razie mieliśmy o co się martwić - czy fala, która nadchodzi posmera nas po pośladkach, czy też nie... Kto mnie zna, ten wie, jak bardzo biegam, o jednej rzeczy do drugiej. W Bahia się nie biega. A kto biega - nie jest w Bahia. 




Sytuacja numer 3. 
Mestre stwierdził, że na evencie zmontuje orkiestrę 60 berimbaus. Ale berimbaus przygotuje sam. To znaczy uczniowie Akademii je przygotują. Konkretnie - głównie ja i Pezão. Z tego powodu, że Achilles, tudzież ścięgna, więzadła czy inna kontuzyjna część stopy powstrzymała mnie na tydzień od trenowania, stwierdziłam, że spróbuję swoich sił w rękodziele i podjęłam wyzwanie. Pięć dni przed eventem było do zrobienia od zera czterdzieści kijów (dostawa, mieliśmy nadzieję, że Mestre zostanie przy dwudziestu zrobionych). I impreza w niedzielę od południa, więc w sobotę trzeba było zamknąć temat. Siedzieliśmy naprawdę cały dzień. Na chwilę pojawił się Caveirinha, na drugą chwilę Fantasma z Kanady. I skończyliśmy przed dwudziestą trzecią. Więc...





Sytuacja numer 4. Samba do Reino

Juwenalia. Koncerty od południa na świeżym powietrzu. Oczywiście spóźniłam się na Harmonia do Samba (już dzień wcześniej stwierdziłam, że tylko co drugi ich koncert udaje mi się zaliczyć/zapamiętać), ale były jeszcze trzy dobre koncerty. Świetna była atmosfera zjeżdżania się. Zaczynałam imprezę z Pezałem, chwilę później przyszła Fabiana, Mateuszek z Krzysiem. Skończył się pierwszy koncert - Durvala Lelysa, który mnie bardzo pozytywnie zaskoczył i poszłam odwiedzić toaletę. Piekło. Laski sikające i wymiotujące gdzie popadnie, inne w opuszczonych spodniach, zataczjące się, i te trzeźwe, lekko przestraszone, podtrzymujące koleżanki. Ale przeżyłam. Kolejny koncert Thiaguinho - ogień, samba cudo i eksplozja radości, spowodowana przybyciem również reszty ekipy, w tym Edzi, która z lotniska pojechała na Pelourinho zostawić walizki, po czym zrobiła prawie tę samą odległość żeby przyjechać do nas. Takie rzeczy na Bahia. Na koniec Sorriso Maroto - za wolno, ale właściwie nie wiem czy bym nie wybuchła gdyby było coś szybszego. 



We wtorek przyleciał Patryk. Kolejna radocha i ekipa ASC w komplecie. I impreza na której spotkałam kolegę z pierwszego koncertu Harmonia do Samba (Świat jest mały, Bahia jeszcze mniejsza). Zakumplowałam się poprzez metody negocjacji ze sprzedawcą piwa, który w dalszym ciągu nie chce mi sprzedać trzech za piątaka, ale ostatnio zaśpiewał mi sto lat. Não quero nem saber. 

Przed - Siribinhę chyba nadrobiłam :) 

Aaaaa... A berimbaus będę mieć na sprzedaż :) 

Axé!