20 czerwca 2012

Te quiero

Kierunek: BARCELONA. Będę szukać pracy. Nie wiem, kiedy wrócę. Wiem, że pieniędzy mam mało. W przeciwieństwie do ostatniego razu.

Inna ekipa. Bardzo inna. Motyw ten sam: najpierw trzy i pół dnia z nimi, kolejne sama.



A playlista?
Dwie takie piosenki na zmianę :)




19 czerwca 2012

Never stop. never, never, never.


No to jedziemy :)

Moje osiemnaście dni w Polsce, to konkretnie dziwna akcja. Wróć - dziwne akcje.

Zaczęło się już w dzień przylotu - wbrew temu, co powiedziałam większości nie przyleciałam w poniedziałek dwudziestego ósmego maja do Poznania, lecz dwa dni wcześniej, do Wrocławia. W jakim celu? Zrobienia mojej mamie niespodzianki na Dzień Matki.

Szajba odebrał mnie z lotniska. Cieszyłam buzię i mówiłam z dziwnym akcentem. Zostawiłam rzeczy u Patola w mieszkaniu, zjedliśmy pizzę i poszliśmy na PKP. Pojechałam do Krakowa z nerką.

Na miejscu byłam o dwudziestej trzeciej. Młody wysłał mi adres z ponownym zapewnieniem, że mama jest u Kingi. Kupiłam konwalie, wzięłam taksówkę i wyobraźcie sobie moje rozczarowanie, gdy nie zastałam mojej rodzicielki - minęłyśmy się w drodze, bo postanowiła przygotować dom na mój przyjazd.

Przespałam się trzy godziny i o szóstej wyjechałam do Poznania. Kevcio, Styper i Maniuś czekali. Niespodzianka mimo wszystko była. Mama się delikatnie zdziwiła.
Odwołałam imprezy powitalne.Nie miałam ochoty spotykać się z ludźmi, którzy olewali mnie przez cały rok, żeby pojawić się wraz z melanżem. Zaznaczam, że nie wszystkich zaproszonych to dotyczy.

Posiedziałam niedzielę i poniedziałek w Poznaniu, a później pojechałam po walizki do Wrocławia. Przy okazji (a tak naprawdę, to był powód równie ważny) zaliczyłam warsztaty z Secao i batizado dzieciaków. Ludzie przyjęli mnie bardzo, bardzo gorąco. Jak to Wrocław (lovelovelove). Miałam w planie wracać w czwartek o dwudziestej trzeciej, ale z miasta "Pierwszej Miłości" nie wyjeżdża się tak łatwo. Pojechałam w piątek.

Roda w ASC. Powrót do grania na berimbau.

W sobotę warsztaty samby z Fumą, a w niedzielę już prowadziłam zajęcia muzyczne.

Poniedziałek, wtorek - Żnin.
Środa - trochę Gniezno





Środa, czwartek, piątek, sobota - Wylatkowo. Odpały i szkłody z Kevinkiem. Sprzątanie budek. Ważki w everB. Rower. Omlety.






Niedziela - wracaniem stopem do Poznania, żeby poprowadzić zajęcia muzyczne.


W tygodniu bawiłam się w biurokrację - dowód osobisty, konto bankowe, szkoła, fakultety itp, itd. W środę widziałam jak chorwaccy kibice namawiają polskich, do dopingowania Polsce.

W czwartek - czilinałt. Kopanie w rowie w Ryszewku.




Piątek - pakowanie i Katoooooooooooowice!!! W sobotę odbyło się Batizado e troca de corda UNICARu. Na samym początku się z Kornelem zgubiliśmy. Nie na długo. Wrocław się na mnie porzucał. Biała Podlaska jeszcze bardziej. No i trochę pojedynczych osób. Nawet nie wiecie jak się cieszę, że Was spotkałam po tym roku. Przywróciliście mi wiarę w ludzi - wiem, że to brzmi śmiesznie, tudzież banalnie, ale tak k. jest!!!

Pogadałam z Brazolami, popatrzyłam, pokibicowałam, pograłam (mało, bo mało, ale pograłam), pointegrowałam się. Mała rada oparta na true story - jak robicie sekwencje po pijaku, to trzymajcie gardę, szczególnie jak wchodzicie cabecada. Nos boli ;)

W niedzielę powrót.



A w ten czwartek - BARCELONA na TYDZIEŃ.
Tylko, że jestem trochę bez kasy :D
Grunt, że bilet zapłacony!

Jak jest źle, to się zaciska zęby i ciśnie dalej. Bo jak się nie zaciśnie, to łatwiej je wybić. Wtedy boli.

"Zamknij pasztet" <3












Pioruny.

To ludzie warunkują mój stan.

Już mi lepiej, głownie dzięki Katowicom, a dokładniej Białej i Wrocławiowi ;)

Postaram się jutro przybliżyć mój pobyt w Polsce, bo dzieje się.

Poza tym, ten chłopak po lewej, to właśnie Emerson (patrz: przedostatni wpis)


4 czerwca 2012

Apel.

Podpisujcie się, jak już piszecie komentarze. Kurda.

All I ever had

Nie pisałam, bo ostatni miesiąc w Brazylii minął jak jeden dzień.

Pożegnania były trudne, byłam we wszystkich szkołach, które kiedyś odwiedziłam. Spokojnie ponad sześćset dzieciaków. Ale napiszę tylko o dwóch ostatnich dniach.

Środa. 

Pojechałam do Sapinho - szkoły, w której pracowałam dwa miesiące. Poprowadziłam trening, rozdałam dzieciakom obiecane polskie monety. Zaczęłam chodzić po klasach i żegnać się z moimi uczniami. Właściwie było spokojnie do momentu konfrontacji z Agathą i Emersonem.

Agatha - jedenastolatka, która zaczęła płakać, jak tylko powiedziałam dwa miesiące przed wyjazdem, że nie zostanę tu do końca życia.
Emerson - dzieciak, z którym nigdy nie miałam problemów, raz po raz, w nieoczekiwanych momentach, się do mnie przytulał, tak po prostu. I nie opuszczał mnie na krok, ale nie tak nachalnie. Tak z miłością.

I właśnie ta dwójka się do mnie przykleiła. Tak jak po pięciu minutach Agathę wzięła mama (nauczycielka w szkole), tak Emerson załzawiał mi koszulkę przez dwadzieścia minut. Ja się trzęsłam, nauczycielki próbowały go odczepić, ale nie udało im się. Ja im nie pomagałam, nie byłam w stanie. Do tego, ktoś mi powiedział, że chłopak nie ma mamy. Mało brakowało, a bym go wzięła ze sobą. Porozmawialiśmy, umyłam mu twarz i zostawiłam w klasie.

Wyszłam. Zostawiłam Sapinho.







Wracając do domu spotkałam pod bramą Marrentinho - czekającego na mnie od dwóch godzin. Znowu ryczenie. Marrentinho, to Marrentinho - miłość mojego życia, młodszy brat, osoba, której zapłacę za bilet do Polski.

Posiedzieliśmy razem, pogadaliśmy, po czym poszliśmy na moją roda pożegnalną.

Na roda na Praca nigdy nie było tylu ludzi z grupy. Byli uczniowie Professora Ponteira, Contra Mestre Gustavinho, Monitora Tristeza, ludzie z innego miasta - Bacaxa. Wielu z nich w tym miejscu na roda pojawiło się po raz pierwszy w życiu.

Najpierw grałam z dzieciakami (przynajmniej trzydzieści gier), później odpoczywałam, czekając na dorosłych. Jestem z siebie bardzo dumna, bo grałam na dobrym poziomie cały czas. Na koniec przemowa. Zanim złapałam oddech, Mestre spytał, czy ktoś chce coś powiedzieć. Rayanne, cała zalana łzami powiedziała "Te amo", a mały Luis Henrique "Voce mora no fundo do meu coracao".

Ja wygłosiłam przemowę o rodzinie, a później zaśpiewałam:


No po niej wszyscy płakali. 
Po roda podobno było jedzenie. Nie widziałam, bo pozowałam do zdjęć, odbierałam prezenty i żegnałam się z ludźmi. 







Nagle podszedł do mnie Tristeza, przytulił i wręczył Canico - najlepszy berimbau w grupie, który sam zrobił, z cabacą z drzewka, które sam wyhodował, o który wszyscy są zazdrośni (dla potwierdzenia, po moim przyjeździe tutaj dostałam już trzy wiadomości pytające jak tam Canico). Ogłupiałam. Drugi świetny prezent, to była corda Ewertona (którą zmienił trzy dni przed moją roda). Dostał ją w sierpniu i miał przez cały czas naszej znajomości. Także, jak to określił, ten sznurek, to do tej pory cała nasza przyjaźń - złe, dobre, dziwne i śmieszne chwile.

Poza tym dostałam pełno zdjęć i listów. I dziewczyny z Mutirao rzucały we mnie jajkami. Zapach nie chciał zejść. 

Czwartek

Nie spakowałam się. Nie miałam prezentów kupionych, nic. Zabrałam się za to od rana. Latanie, naprawdę. O trzeciej w moim domu, nie wiem jakim cudem, znów pojawiło się pełno dzieciaków. Także w dalszym ciągu się nie spakowałam. Poszłam za to na trening do Tristezy. W połowie szybko wyszłam i pobiegłam pożegnać się z Mestre do Academii Stetic Club. Przy okazji wypomniałam ludziom stamtąd, że mnie olali. I wróciłam na Matarunę. 

Wiedziałam, że czekają mnie trzy najtrudniejsze pożegnania. Marrentinho, naprawdę nie mogłam. Nie wiem kto, to kogo się przykleił. 

Z Ewertonem i Thiago o północy poszliśmy odprowadzić mnie do domu. 

Usiedliśmy pod moją bramą. Ewerton puścił mi piosenkę, którą dla mnie zrobił, a Tristeza zaczął spisywać swoją. Siedzieliśmy tak przez kolejną godzinę przytuleni w trójkę. Nie wiedząc co robić. 

O drugiej musiałam iść. Otwarcie tej bramy było jedną z najtrudniejszych rzeczy w moim życiu. 

No i zaczęłam się pakować. O piątej rano miałam jechać do Rio. 


Drogę powrotną zostawię na późniejszy wpis. 

Jak się czuję będąc w Polsce? 
Strasznie. 
Czuję się sama. Czuję, że mimo, że nie było mnie jedenaście miesięcy, nikt nie ma dla mnie czasu. Wyrzut? Być może, ale spodziewałam się jakiegoś "zajebiście, że wróciłaś, pójdziemy na kawę?". Nie ma. Mało śpię. Zatrzymuję się na ulicach. Mam miazgę z mózgu. Nigdy nie czułam się tak źle. 

Zajebiście było we Wrocławiu.  

I tyle. Pozytywnie? Raczej nie. Znikam na tydzień. Foch na cały świat.