4 czerwca 2012

All I ever had

Nie pisałam, bo ostatni miesiąc w Brazylii minął jak jeden dzień.

Pożegnania były trudne, byłam we wszystkich szkołach, które kiedyś odwiedziłam. Spokojnie ponad sześćset dzieciaków. Ale napiszę tylko o dwóch ostatnich dniach.

Środa. 

Pojechałam do Sapinho - szkoły, w której pracowałam dwa miesiące. Poprowadziłam trening, rozdałam dzieciakom obiecane polskie monety. Zaczęłam chodzić po klasach i żegnać się z moimi uczniami. Właściwie było spokojnie do momentu konfrontacji z Agathą i Emersonem.

Agatha - jedenastolatka, która zaczęła płakać, jak tylko powiedziałam dwa miesiące przed wyjazdem, że nie zostanę tu do końca życia.
Emerson - dzieciak, z którym nigdy nie miałam problemów, raz po raz, w nieoczekiwanych momentach, się do mnie przytulał, tak po prostu. I nie opuszczał mnie na krok, ale nie tak nachalnie. Tak z miłością.

I właśnie ta dwójka się do mnie przykleiła. Tak jak po pięciu minutach Agathę wzięła mama (nauczycielka w szkole), tak Emerson załzawiał mi koszulkę przez dwadzieścia minut. Ja się trzęsłam, nauczycielki próbowały go odczepić, ale nie udało im się. Ja im nie pomagałam, nie byłam w stanie. Do tego, ktoś mi powiedział, że chłopak nie ma mamy. Mało brakowało, a bym go wzięła ze sobą. Porozmawialiśmy, umyłam mu twarz i zostawiłam w klasie.

Wyszłam. Zostawiłam Sapinho.







Wracając do domu spotkałam pod bramą Marrentinho - czekającego na mnie od dwóch godzin. Znowu ryczenie. Marrentinho, to Marrentinho - miłość mojego życia, młodszy brat, osoba, której zapłacę za bilet do Polski.

Posiedzieliśmy razem, pogadaliśmy, po czym poszliśmy na moją roda pożegnalną.

Na roda na Praca nigdy nie było tylu ludzi z grupy. Byli uczniowie Professora Ponteira, Contra Mestre Gustavinho, Monitora Tristeza, ludzie z innego miasta - Bacaxa. Wielu z nich w tym miejscu na roda pojawiło się po raz pierwszy w życiu.

Najpierw grałam z dzieciakami (przynajmniej trzydzieści gier), później odpoczywałam, czekając na dorosłych. Jestem z siebie bardzo dumna, bo grałam na dobrym poziomie cały czas. Na koniec przemowa. Zanim złapałam oddech, Mestre spytał, czy ktoś chce coś powiedzieć. Rayanne, cała zalana łzami powiedziała "Te amo", a mały Luis Henrique "Voce mora no fundo do meu coracao".

Ja wygłosiłam przemowę o rodzinie, a później zaśpiewałam:


No po niej wszyscy płakali. 
Po roda podobno było jedzenie. Nie widziałam, bo pozowałam do zdjęć, odbierałam prezenty i żegnałam się z ludźmi. 







Nagle podszedł do mnie Tristeza, przytulił i wręczył Canico - najlepszy berimbau w grupie, który sam zrobił, z cabacą z drzewka, które sam wyhodował, o który wszyscy są zazdrośni (dla potwierdzenia, po moim przyjeździe tutaj dostałam już trzy wiadomości pytające jak tam Canico). Ogłupiałam. Drugi świetny prezent, to była corda Ewertona (którą zmienił trzy dni przed moją roda). Dostał ją w sierpniu i miał przez cały czas naszej znajomości. Także, jak to określił, ten sznurek, to do tej pory cała nasza przyjaźń - złe, dobre, dziwne i śmieszne chwile.

Poza tym dostałam pełno zdjęć i listów. I dziewczyny z Mutirao rzucały we mnie jajkami. Zapach nie chciał zejść. 

Czwartek

Nie spakowałam się. Nie miałam prezentów kupionych, nic. Zabrałam się za to od rana. Latanie, naprawdę. O trzeciej w moim domu, nie wiem jakim cudem, znów pojawiło się pełno dzieciaków. Także w dalszym ciągu się nie spakowałam. Poszłam za to na trening do Tristezy. W połowie szybko wyszłam i pobiegłam pożegnać się z Mestre do Academii Stetic Club. Przy okazji wypomniałam ludziom stamtąd, że mnie olali. I wróciłam na Matarunę. 

Wiedziałam, że czekają mnie trzy najtrudniejsze pożegnania. Marrentinho, naprawdę nie mogłam. Nie wiem kto, to kogo się przykleił. 

Z Ewertonem i Thiago o północy poszliśmy odprowadzić mnie do domu. 

Usiedliśmy pod moją bramą. Ewerton puścił mi piosenkę, którą dla mnie zrobił, a Tristeza zaczął spisywać swoją. Siedzieliśmy tak przez kolejną godzinę przytuleni w trójkę. Nie wiedząc co robić. 

O drugiej musiałam iść. Otwarcie tej bramy było jedną z najtrudniejszych rzeczy w moim życiu. 

No i zaczęłam się pakować. O piątej rano miałam jechać do Rio. 


Drogę powrotną zostawię na późniejszy wpis. 

Jak się czuję będąc w Polsce? 
Strasznie. 
Czuję się sama. Czuję, że mimo, że nie było mnie jedenaście miesięcy, nikt nie ma dla mnie czasu. Wyrzut? Być może, ale spodziewałam się jakiegoś "zajebiście, że wróciłaś, pójdziemy na kawę?". Nie ma. Mało śpię. Zatrzymuję się na ulicach. Mam miazgę z mózgu. Nigdy nie czułam się tak źle. 

Zajebiście było we Wrocławiu.  

I tyle. Pozytywnie? Raczej nie. Znikam na tydzień. Foch na cały świat.

3 komentarze:

  1. popłakałam się.... naprawdę. podziwiam Cię. za to jaka jesteś, ile masz w sobie miłości, radości i energii i jak pięknie o tym mówisz.

    co do wyrzutu. ja sama bałam się do Ciebie napisać, ponieważ podejrzewałam, że będziesz gigantycznie zajęta i rozrywana z każdej strony.
    całuję Cię i życzę odnalezienia siebie. byś nie była sama w sobie "cudzoziemnką"

    OdpowiedzUsuń
  2. Były dla Ciebie zorganizowane dwie imprezy, które olałaś. Trudno.

    OdpowiedzUsuń
  3. kuzynka ola bardzo chętnie się Tobą zajmie i też gdzieś zniknie :) nie fosz się tylko rób swoje.

    OdpowiedzUsuń