31 grudnia 2012

Vai pra Ilha de Mare

Ano Novo

- voltar ao Brasil
- jogar, jogar, jogar
- ser melhor em tudo que eu faço 
 - terminar Ensino Medio
- trocar corda
- fazer Torpedo ter orgulho de mim
- tirar fotos boas
- ser pessoa melhor
- não ser vaidosa
- lembrar de passado
- lembrar que A VIDA É UMA SÓ!
- aproveitar a vida
- viajar muito
- voltar pra Barcelona
- emagreçer
- até matura parar de beber e fumar
- SORRIR
- entrar na Faculdade
- não emadureçer
- dançar sempre
- cantar alto, com emoçoes
- ser boa amiga
- fazer tudo com vontade
- se relaxar
- parar de fazer coisas que eu nao quero




23 grudnia 2012

Minha comadre.

Rok 2012?

Pierwsza połowa zupełnie pozytywna, końcówka Brazylii - czyste szaleństwo.
Druga połowa - pomijając kilka tygodni - raczej na minus. Dużo rzeczy się w moim życiu zmieniło, przerażająca ilość ludzi z niego zniknęła. Ale to znak, że trzeba zacząć od nowa. I przede wszystkim - nie poddawać się. Bo nikt nie mówił, że będzie lekko.

Essential. 

Criancada... 
... czyli moje małe piekiełko. Zaczęłam prowadzić zajęcia dla dzieciaków w Brazylii. Niesamowite doświadczenie, nieustanne sprawdzanie granic cierpliwości i emocjonalne uściski. "Criancada" dała mi ogromną ilość energii i uśmiechu. Jeden z najważniejszych powodów mojego planowanego powrotu do Brazylii.



Helle, Niobe, Bebeto. 
czyli... schizofrenia, artyzm i działalność w polityce lokalnej. Większość z osób, które słyszą, że mieszkałam z ludźmi w wieku 75-85 lat, zaczyna mi współczuć. Zupełnie tego nie rozumiem. Nazywam ich moją rodziną. Trudno jest spotkać kogoś, kogo się pokocha, będzie nosić w sercu. Miałam niesamowite szczęście, że trafiłam właśnie na nich. I nie będę kłamać, że było ciężko - było wspaniale. DOM, prawdziwy, niepodzielony DOM, tętniący miłością.



GICAP...
... czyli sztywna, malutka Mare z Polski przyjechała do Brazylii, ćwiczyć capoeirę... I było naprawdę elegancko - czasami po trzy treningi dziennie, często w małych grupach, z różnymi professorami, mestre. Postęp - nie wiem. Na pewno zmiana - myślenia, gry, podejścia do jogo. I nauczyłam się wchodzić do roda.



ASC...
... czyli moja mała Brazylia w Polsce. Gdyby nie Akademia, pewnie stałabym się cieniem człowieka, a cała energia wyparowałaby. Baile funk, obóz w Darłówku, mocna, dobra capoeira i najlepszy trener na Świecie, z którym nawet da się porozmawiać ;)) Poza tym - grupa dziecięca, z której jestem naprawdę dumna.




A vida e uma só! 
... czyli te małe elementy, które dają mi szczęście - zacna kawa w Brismanie, kilkudniowe zakwasy po treningu, dialogi piosenkowe, brak fakultetów, podróż pociągiem, sms z Rawicza, party hard, rasteira, oglądanie lemura, piosenki śpiewane przez Kubusia, dobra piosenka w słuchawkach, suchary Patola, rasistowskie kawały Madeiry, rozpędzanie tramwajów, zmęczenie na twarzach moich dzieciaków, rozmowa, żelki, dawno nie spotykani ludzie, szpinak, bańki mydlane, wywołana klisza, chleb z pomidorkiem na śniadanie, ludzie w domu... i tak w nieskończoność :)


Capoeira...
... przemęczenie, ból, pot i krew, ale przede wszystkim ludzie - Poznań, Wrocław, Biała i Fuma :) Absurdalne weekendy, findmucki i radość.Oprócz tego satysfakcja i łzy, gdy coś nie wychodzi albo ktoś cię nadepnie na nogę,


Długo by wymieniać, naprawdę. Przejrzałam przed chwilą prawie całego bloga. Fajnie było się cofnąć w czasie. Teraz mam na to chwilę.

Sentymentalnie? Czasami nie umiem po prostu wyzbyć się tego tonu.
Życzę sobie Wesołych Świąt.
I nawzajem.

29 października 2012

prosto w żyłę.

Szczęście prosto w żyłę, w dawce śmiertelnej, czyli warsztaty w Białej Podlaskiej. Co prawda nie było Salvador'a i Bahi'i, ale i tak energia przerosła moje najśmielsze oczekiwania.

Szaleni ludzie głównie z Białej, Wrocka i Poznania. Wspólne śniadanie. "Zrób mi kanapkę". Niesamowity trening z Cachorro. Pot, krew i ból po treningu z Tatu. Pokaz i rozdawanie ulotek. Zrazy. Kurczak z ryżem. Damian. Kaufland. AEIOU. Logiczny Kuba. Japoński patent. Tłusty hiphopowy bit MACARENA. Disco polo. Oppa, oppa, oppa gangnam style. "To ma jakąś melodię?". "Zwalę se konia, dla zwały". Na górze cycki, na dole cycki, cycki są fajne, cycki. (dzięki Guerreiro :)). Kanapki. Hiena Cmentarna <już nigdy kur. więcej>. Krojenie pomidorków. Powidła z kakao. Taran, dziwne kółko, owce. Herbatka. "Wypier*alaj". "Ale mnie boli kark". Przepity głos menela. Capo drumy.

Ktoś, coś doda?


Dzięki Wam kurde


24 października 2012

Nao e facil

Nie jest łatwo.



"Musisz odpowiedzieć sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. Co lubisz robić? A potem zacznij to robić."



24 września 2012

Ti piace?

Mnie się podoba.

Nowi ludzie. Czasu prawie brak, jestem w trakcie rozkręcania się.

Szykuję formę.

W weekend Kraków.

Yashicowe z Salvadoru






16 września 2012

Pauza 45'

22.08.2012
Wsiadaj bracie, dalej HOP!



Wyjechałyśmy z mamą samochodem do Jarocina, skąd miałam załatwiony transport aż pod Berlin. TIRem, TIRem, TIRem - spełniamy kolejne marzenia.

Gdy spędzasz czas w TIRze, poznajesz życie kierowcy od kuchni, także, gdy zmieniłam ciężarówkę wiedziałam, że pauzy trwają czterdzieści pięć minut i są złe, ale potrzebne, oraz, że autostrady w Niemczech są w budowach, i to też jest złe. I jeszcze, że Tatiana (czym/kimkolwiek jest) budzi postrach i jest zła.

Pierwszym samochodem wieźliśmy dwadzieścia jeden ton sznurka. Wyobraziłam sobie, że jest taki poplątany i niepochowany po skrzynkach.

Moim drugim kierowcą był pan Sławek. Miał siedzenia z amortyzacją i dowiózł mnie aż do Dortmundu.


Tu zaczęły się komplikacje, a dokładniej - liczenie nie na CB radio, tylko na kartkę z napisem KOLN. Gdy pierwsze siedem samochodów nie zatrzymało się mimo mojego szczerego, wyćwiczonego dzień wcześniej uśmiechu, morale zaczęły podupadać. Ale wreszcie, bo po około dziesięciu minutach od stanięcia w miejscu (wuchta czasu) zatrzymał się Heut (tak go nazwałam). Zawiózł mnie aż na stację w Kolonii. Tam w automacie kupiłam bilet do Euskirchen, skąd miała mnie odebrać Katharina.




Pojechałyśmy samochodem do Schleiden. Szybka, rosyjska kolacja i spanie na najwygodniejszym łóżku Świata.


23.08.2012
Kwas chlebowy. 

Komu w drogę - temu pociąg!

Do Kall zawiozła mnie mama Kathariny. Porozumiewałyśmy się mieszanką rosyjsko-niemiecko-angielsko-polską. Później pojechałam sama pociągiem do Kolonii.



W planie miałam znalezienie Katedry, zobaczyłam ją od razu po wyjściu ze stacji. Nie spodobało mi się to. Poza tym dużo szumu wokół niej, nie umiem ocenić obiektywnie, ale mnie na kolana pod żadnym aspektem nie rzuciła. Z zewnątrz duża, przepchana rzeźbami, posągami, ornamentami, a w środku - spięta i zimna. Nie czułam przestrzeni.





W Kolonii jest niewiele rzeczy do zwiedzania. Może nie mało, bo mało, ale mało takich, które mnie interesują.

Postanowiłam się przejść. Znalazł się most i Ren. Spacer i przejście na inny most. Jak się okazało, jedna z najbardziej interesujących rzeczy tego dnia. Na moście, niczym w domu Julii w Weronie, były pozapinane kłódki zakochanych.










Udało mi się także zobaczyć proces zakładania w wersji "Mam pieniądze" - białe koszule, białe psy, biały szampan z białych kieliszków.

Zastanowiło mnie też to, c się dzieje, gdy związek się kończy. Nie, przecież się nie kończy - to magiczny most.

Podłamana ilością szczęśliwych par i kłódek, poszłam po endorfiny, do Muzeum Czekolady.

Była historia, była degustacja, było powstawanie i było robienie swojej czekolady za pięć euro. Mleczna z chrupkami karmelowymi, marshmallow i kruszonymi pistacjami.




Obiad zjadłam w indyjskiej restauracji. Nie do końca wiedziałam co zamawiam, ale dobrze wybrałam.

Wróciłam z Kathariną do Kall i poszłyśmy na grilla do jej babci. Tam - nie nadążałam - na zmianę rosyjski i niemiecki (rodzina Kathariny pochodzi z Rosji). Pili wódkę i kwas chlebowy.


24.08.2012
Schlafen

Pierwszy raz od ponad roku nie nastawiłam budzika (bo nie lubię jak mi dzień ucieka). Przed południem robiłam nic, a po obiedzie poszłam na spacer z mamą Kathariny i jej krwiożerczym psem.

Wieczorem zrobiłyśmy PAO DE QUEIJO.


25.08.2012
White Widow. 

Pobudka o piątej czterdzieści pięć, robienie kanapek, śniadanie.

Z Kall pojechałyśmy do Kolonii i stamtąd pociągiem ICE do Amsterdamu. Prędkość - 200 km/h! Można. Po dwóch i pół godzinie wysiadłyśmy na najpiękniejszym dworcu jaki kiedykolwiek widziałam i poszłyśmy szukać hostelu. Fakt - swoje zapłaciłyśmy, to przez głupotę i brak ogarnięcia, ale warunki były naprawdę bardzo dobre.





Wyszłyśmy do miasta. Niechcący weszłyśmy do Dzielnicy Czerwonych Latarni. Nie powiem, że mnie to nie przeraziło. Szczególnie, że rzadko zdarzała się dziewczyna w witrynie, która szczyciła się urodą.

Uciekłyśmy z Dzielnicy i stwierdziłyśmy, że po takiej bezbożności, musimy iść do kościoła. Wstęp był płatny, więc nasyciłyśmy się samymi murami.

Następnym punktem był dom Anny Frank, ale gdy zobaczyłyśmy kolejkę na ponad sto osób, postanowiłyśmy wrócić dnia następnego.

Pochodziłyśmy tu i tam, tam i tu, popatrzyłyśmy na kanały, domy, ludzi i znalazłyśmy restaurację brazylijską (konkretnie pomógł nam w tym Maniek - piąsia!). Zjadłyśmy Pasteis i wypiłyśmy Guarana. Żyć się chciało.



Później postanowiłyśmy iść do hostelu, ogrzać się i wrócić na imprezę brazylijska.

21.15
- Wyjdziemy o 22.40. Będą już ludzie, a jednocześnie nie będzie późno (klub otwierali o 22).
- Ok.

22.20
- Mamy 20 minut do wyjścia. Idziemy?

22.38
- Idziemy?
- Ty chcesz?
- A ty chcesz?
- Nie wiem. Pada.
- Racja.
- Ale będzie muzyka na żywo.
- Pagodinho.
- I  funk...
- Ale funk będzie później.
- Właściwie, to to nie są Brazylijczycy. Więc nie będzie tak fajnie.
- A funk właściwie jest tylko w Rio znany, więc go też nie będzie.

Zostałyśmy.
Byłyśmy w pokoju z dziesięcioma chłopakami, różnych narodowości.
Jak się kładłyśmy jeszcze ich nie było, gdy wstałyśmy - jeszcze spali.


26.08.2012
Fila. 

Pobudka o 8.45.
Śniadanie było wliczone w cenę i właściwie oprócz braku warzywek, nie było na co narzekać.

Spakowałyśmy plecaki i o dziesiątej wyszłyśmy w celu zwiedzenia domu, w którym ukrywała się Anna Frank.
Kolejka dłuższa niż dnia poprzedniego, ale twardo zostałyśmy. Po godzinie kupiłyśmy bilety.

Po Muzeum Historii Katalonii, to najciekawsze muzeum jakie widziałam. Może dlatego, że historia frapująca. Dobrze zrobione - zwiedzasz dom, na ścianach masz cytaty z "Dziennika". Do tego wywiady z bliskimi. Hałas robiły tylko deski pod nogami. Nikt nie śmiał się, nie komentował. Każdy przeżywał wszystko w środku.

Chwilę po 15 poszłyśmy zjeść, zrobić ostatnie zakupy, z których, w moim przypadku, większość była jedzeniem na kolejne 2-3 dni podróży.

Kawa, wypisywanie kartek, przeżywanie tego, że Jean Carlos będzie tatą i planowanie propagandy prezerwatyw w Brazylii.

Powrót ICE do Kolonii.












27.08.2012
Desespero. 

Poszłyśmy spać o 3 nad ranem, o 7 już musiałam być na nogach i jechać...

Mama Kathariny zawiozła mnie na stację w Kall. Pojechałam o Eiskirchen, skąd jest najbliżej na autostradę.
Tam przez godzinę szukałam wlotu na autostradę - najpierw na czuja, a później skorzystałam z miejskiej mapy.

Około 8.20 pojazd wiozący żwir wziął mnie na "Autobahn 1". Porozmawialiśmy językiem migowo - niemieckim, trochę zaniepokoiłam się, gdy minęliśmy jeden parking, a on się nie zatrzymał. Nie, nie tego, że może mnie porwać, tylko tego, że wwiezie mnie do Kolonii. Niestety, tak się stało.

Było grubo po dziewiątej, a ja stałam na stacji benzynowej dla ciężarówek w Kolonii. Najpierw pytałam, czy ktoś jedzie na Berlin, później czy na Autostradę nr 1, następnie, czy na jakąkolwiek autostradę. Nikt, nikt, nikt... Spotkałam czterech Polaków, powiedzieli mi, że się udupiłam. "Żeby dostać się na jedynkę, musisz jechać na czwórkę, z niej na trójkę, dalej na dwójkę i dalej na jedynkę". Zgasłam.

Postanowiłam się cofnąć pod Eiskirchen i zacząć od nowa. W międzyczasie mama mi załatwiała nocleg w Berlinie, bo nie było szansy, żebym się dostała tego samego dnia do Poznania.

Złapałam kolesia w BMW, który zawiózł mnie na wlot na "Dwójkę". Znów próbowałam się dostać pod Kolonię. Nikt się nie zatrzymywał. Po pół godziny czekania zdecydowałam się stanąć na autostradzie, mimo, że szanse na podwiezienie są nikłe. "Nadzieja matką głupich" - zawsze to powtarzam. Po dwudziestu minutach jechałam autobusem, z panem, który wozi dzieciaki na kolonie po całej Europie. I znał angielski.
Zostawił mnie na parkingu.

Było dużo ciężarówek. Jedna na lubuskich rejestracjach. Podeszłam - jechał do Berlina, tylko, że nie miał miejsca, za to popsuty rozrusznik. Ale, jak zobaczył, że przez godzinę chodzę, pytam i nikt mnie nie chce zawieźć, to miejsce się znalazło.

Godzina trzynasta, a ja dopiero, tak naprawdę, startowałam. Mimo wszystko, byłam pocieszona, tym, że wreszcie jadę. Po godzinie zmieniłam ciężarówkę. Chłopak z Jarocina. Jak mieszkał w Poznaniu, to chodził do TUBY. Jechałam z nim dwie godziny, aż nagle... zobaczyłam osobówkę z lawetą i gnieźnieńskimi rejestracjami. Paweł przez CB radio, sprawdził, czy tamten odpowie. Odpowiedział, ale nie brzmiał zdecydowanie. Ostatecznie zjechaliśmy na stację, i wsiadłam do osobówki.

Pan Andrzej z Gniezna. Jego żona pracuje z moim tatą. Zajmuje się działalnością charytatywną. Chciał mnie nie brać, bo nigdy nie podwozi, ale musiał być przed północą w domu i potrzebował kogoś do rozmowy, bo jechał od siedemnastu godzin. Cztery godziny rozmów na najwyższym szczeblu intelektualno - emocjonalnym. Analiza mojej psychiki, która pozwoliła mi zrozumieć, czemu tak bardzo potrzebuję podróży, nie zmieniła mojego życia. O dwudziestej trzeciej byłam w domu. Nie spodziewałam się. Nikt się nie spodziewał.


Pointa? Znaj się na numerach rejestracyjnych.