W sierpniu dowiedziałam się, że jest możliwość rocznej wymiany. Tak. Nie. TAK! Wahałam się. Głównie opuszczenia znajomych i rodziny (w tej kolejności). Gdy ja się zdecydowałam przyszła kolej na przekonanie Oli (żona taty - macocha, ale to się źle kojarzy:)). Głównie jej, bo tata sam mnie wypychał w świat. Udało się. Następna w kolejce - mama - również sukces, chociaż łatwo nie było. Ale dostałam pozwolenie na składanie papierów. Pierwszy ryk.
/Swoją drogą jestem w autobusie Żnin-Poznań, po jednej stronie jest las i śnieg, po drugiej wiosennooświetlone pole.
W następnych miesiącach wypełniałam aplikacje, chodziłam po lekarzach, tłumaczach itp. We wszystkich listach sugerowałam na wszelkie sposoby, że chcę do Salvadoru. Pisałam między innymi o capoeirze, zainteresowaniach kulturą afro - amerykańską oraz, uwaga, o rozmawianiu z bahiańskim akcentem i pagode (którego nie praktykuję). Gdy w lutym dostałam odpowiedź, że dostałam się do dystryktu Rio de Janeiro byłam rozczarowana. Mało - byłam w rozsypce, nie wiedziałam co mam robić. Z milionów rozmów, pomogła mi tylko jedna:
- No ale Rioo? (Ja)
- Dziewczyno, to jest rok w Brazylii!
Dzięki Torpedo :) Ryk nr 2.
Tak, może mi odbiło, ale perspektywa dziesięciu miesięcy poza domem... w innym domu, nie przeraża mnie wcale. I pomyśleć, że kiedyś bałam się jechać na noc do koleżanki...
Od czterech dni jestem w kontakcie z moją brazylijską rodziną. Nie z Rio, tylko z Araruamy. Mają papugę - będzie dobrze...
A autobus nie zatrzymał się w Gnieźnie.