W piątek o 9 wyjechałam do Berlina. W sobotę o 22 czasu polskiego byłam na miejscu, w mieszkaniu w Salvadorze. Dużo czasu spędziłam na lotniskach - 6 godzin w Berlinie i Sao Paulo. Heathrow mnie załatwiło swoim rozmiarem. Żeby przedostać się na inny terminal jechaliśmy kwadrans autobusem. I nie było dutyfree. Rudy był w pracy, więc poczekałam kolejne półtorej godziny na autobus. Piwko, pasoquita (takie mielone orzechy z cukrem połączone jakimś magicznym sposobem). W drodze do domu, przejeżdżaliśmy przez biedniejsze dzielnice Salvadoru. Przy jednym z przystanków dużo policjantów, martwe ciało przykryte kocem i strużka krwi. Kawałek dalej podobna sytuacja, tylko ciała nie widziałam, bo zabrakło mi ciekawości. Poza tym, podróż bardzo przyjemna - akurat zachodziło słońce, więc miasto było pokryte pomarańczowo-żółtą poświatą.
Jak weszłam do domu, kopara mi opadła. Widok na Farol da Barra.
Niby Max wstawiał zdjęcia, niby mówił, że trzeba zamykać okno jak się myje naczynia, a i tak w szczęście moje nie wierzę. A Kabeção zostawił moquecę (takie cudowne danie z krewetek, ryby, bazujące na typowym oleju z Bahia - dende). Jak wrócił z pracy zrobił jeszcze mięso i açai. Żyć nie umierać.
Cała Brazylia jest obecnie w obchodach świętojańskich - São João. Puszczają fajerwerki, z których największe to balony (troc hę mniejsze niż te, którymi się lata), które, po chwili unoszenia się w powietrze wybuchają (oczywiście jest dużo podpaleń i poparzonych), wcinają orzechy i kukurydzę, przebierają się w ciuchy kowbojsko-wiejskie (koszule i sukienki w kratę), i tańczą forró (już kiedyś pisałam, że dla mnie to taki przytulaniec do wolnego disco-polo;)). Wybrałam się kilka razy wieczorem do Centrum Historycznego - Pelourinho, gdzie odbywało się kilka darmowych koncertów. Przez plac Terreiro de Jesus, wielkości Placu Wolności przeciskałam się dobre 15 minut. Jak w cuba libre w sobotę, bez selekcji ;) W poniedziałek Calcinha Preta grała akurat jakieś hity, chwilę posiedziałam pod Akademią, co chwilę ktoś przechodził (zwykle jakiś mestre) i zagadywał naszego mestre. Gdy nastał czas powrotu - stwierdziłam, że jadę taksą. Taksówkarz zaśpiewał 40 reali, a ja, że nie miałam ochoty na targowanie się, ostatecznie wybrałam autobus. Bang! Wybór dnia :) w Brazylii w autobusach kwitnie handel rzeczy najróźniejszych - od chipsów, przez lody, do pisaków (które o dziwo miały branie). Czasami wchodzi człowiek, który opowiada swoją historię i demonstruje swój talent. Na przykład - zaczyna śpiewać jakąś przejmującą piosenkę. Rzadziej (lecz nie rzadko) zdarza się, że na drugim końcu autobusu, siedzi kobieta mająca czym oddychać i na czym siedzieć w zestawie z przeponą. Jak ona podłapała ten kawałek. Jak ludzie zaczęli robić chórki. Jak poszły oklaski. Jak on wyszedł, a ona pocisnęła swój repertuar pod tytułem 'Hity z Bahia'. Miałam oczy łzawiące ze szczęścia. Só na Bahia.
W noc św. Jana podjechałam na Pelourinho, ale nawet nie próbowałam się przedostać na drugą stronę placu. Chwilę potańczyłam, wypiłam likierek z marakui i zmyknęłam do domu co by się przygotować na następny dzień, tym razem treningowy.
Forma sama się nie zrobi. A Kabeção na treningu zabił. Także z deszczem za oknem, leczę zakwasy kawą, mango i pisaniem bloga.