Ruszyłam dalej. Słońce zaczęło
powoli się chować za górą Montjuic, wynikiem czego było światło
nadające takiego mistycznego, tajemniczego klimatu. Doszłam nad
brzeg morza. Sól w powietrzu, szum w uszach, ludzie biegający i trenujący kalistenikę. Usiadłam żeby
poobserwować chłopaków na drążkach moimi oczami profesjonalisty
(jeden trening kalisteniczny w tygodniu od trzech miesięcy -
oczywiście że jestem ekspertem!). Panowie znający się na rzeczy, początkująca laseczka i staruszek totalnie rozwalający system.
Nie tak, że raz się podciągnął i wszyscy oniemieli, bo ludzie
w jego wieku to już nie mogą, tylko cisnął po kilkanaście
dynamicznych powtórzeń). Żeby się bardziej nie zdemotywować
kontynuowałam spacer.
Szłam, szłam, szłam, aż doszłam
do Poble Nou. Część miasta, której wcześniej nie znałam. W
ogóle podczas tego wyjazdu codziennie poznawałam jakieś nieznane mi wcześniej zakamarki Barcelony. Dzielnica mniej
turystyczna - wreszcie mogłam usłyszeć trochę hiszpańskiego i
katalońskiego. Zjadłam i w związku z tym że do treningu
miałam jeszcze godzinę, a Wielkie Jajo a.k.a Torre Agbar zdawało
się być blisko, poszłam je zobaczyć.
Na trening grupy Motumbe
przyszłam przed czasem, miejsce zrobiło na mnie pozytywne wrażenie
- sala wielkości Akademii do tego szatnie, a wszystko w
wyremontowanym garażu. Jak się właściwie znalazłam na tym
treningu? Otóż nie wymyśliłam sobie tego ot tak. Prawie pięć
lat temu, podczas mojej pierwszej samodzielnej wizyty w Barcelonie, po roku trenowania capoeiry, cała chętna, żeby wszędzie, gdzie
się nie ruszę znajdować nowe grupy i z nimi ćwiczyć, napisałam do Professora Capacete. Poszłam na trening - tyle. Trzy
lata później pojechaliśmy ekipą do Rimini na warsztaty u
szaleńca Formado Estudante. Kto tam był? Właśnie Capacete.
Świat capoeira jest strasznie mały - w tym roku spotkaliśmy się w
Salvador da Bahia. Jak tak to piszę to wydaje mi się że mam
stalkera :) Wracając do treningu - angola. Nie tego się
spodziewałam, ale wiadomo, że z każdego treningu coś się
wynosi. Po akcji poszliśmy na piwko z graniem i śpiewaniem.
Miło
Wyszłam z metra. Pomyślalam, że powrót główną ulicą jest bezsensowny, lepiej wejść w najcudowniejsze gotyckie uliczki. I weszłam. I usłyszałam jakąś taką muzykę. Przy kościele, między murami impreza na całego. Sarnada. Kroczek, kroczek, wyskoczek, obrocik. Wszyscy ogarniali. A pozniej taniec w kółeczku i raz panie, raz panowie do środka. Oczywiście konkretnymi krokami.
Sobotę rozpoczęłam treningiem na
plaży Barceloneta. Od dawna nie ćwiczyłam na świeżym powietrzu.
Najlepiej! Cała spocona, w piachu, z bananem na ryjku, wróciłam do
hostelu wziąć prysznic, po czym obrałam kierunek na wzgórze
Montjuic. W górę, powoli. Celem był szczyt Montjuic - zamek, a po
nim Poble Espanyol, które w mojej wyobraźni przestrzennej były
połączone prostą drogą. Taaaaak... Raz – za wejście do zamku
trzeba było płacić (nawet na dziedziniec), dwa – droga Zamek –
Poble Espanyol była dość skomplikowana. Prawie się zgubiłam.
Prawie, bo zgodnie z moją dewizą i przemyśleniami (po wieloletnich
przygodach z mapą) – bez mapy nie można się zgubić. Widok
natomiast był warty wspinaczki, zmęczenia, potu i bolących nóżek.
Wszystko super. Gdy dotarłam w miejsce, gdzie powinno być Poble
Espanyol, jeden, jedyny drogowskaz pokazywał jeden, jedyny kierunek.
Dzieliło mnie kilkanaście metrów i nie znalazłam tego ustrojstwa.
Następnym razem. Nie żałowałam aż tak bardzo, jakbym się
uparła, to podjechałabym któregoś dnia autobusem. Zaraz obok
znajdowało się Muzeum Sztuki Współczesnej MACBA. Wielki pałac
wypełniony dziełami sztuki od średniowiecza do tych
modernistycznych i nowoczesnych. Weszłam, bo wejście było za
darmo. Wrażenie zrobiła na mnie sala koncertowa – OGROMNA! I
jeszcze to, że żeby zademonstrować freski, budują kopuły
wewnątrz budynku, takie tymczasowe. Mają miejsce, mają pieniądze,
niech budują.
Po tej wyczerpującej wizycie poszłam
po prowiant na pokaz Magicznej Fontanny (Font Magica). Spektakularny!
Napięcie rosło razem z wysokością strumieni wody, żeby opaść i
PUFFFF równo o dziewiętnastej zaskoczyć wszystkich wodą
przypominającą ogień, muzyką i grą świateł. Pierwszy „koncert”
odbył się do muzyki „Barcelona” Montserrat Caballe i Frediego
Mercury, kolejny do megamixu wszystkich hitów ostatniego
pięciolecia.
We wszystkich większych miastach są
grupy ulicznych artystów. Mają oni bardzo ważną cechę – zawsze
wiedzą, gdzie odbywają się największe eventy artystyczne, gdzie i
kiedy będzie najwięcej turystów. Chodząc za nimi bez problemu
zaliczylibyśmy świetne zwiedzanie miasta, bez mapy. Zaraz po
fontannie, na Placu Hiszpańskim międzynarodowi bboy'e pokazywali
swoje umiejętności. Po raz kolejny przeżyłam totalne
zafascynowanie, a naprawdę, to nie jest takie łatwe – swoje w
życiu widziałam, ale kolesie naprawdę przesadzali. Przekraczali możliwości ludzkiego ciała do tego, przy dobrej muzyce,
która stwarzała megapozytywną energię.
Niedziela. Zgodnie z zaleceniami
spędziłam ją gubiąc się w dzielnicy El Born. Ulice przypominają
Dzielnicę Gotycką, ale panuje tu leniwy spokój. El Born ma swoje
punkty turystyczne, ale nie są one tak bardzo „must see”, jak
Sagrada Familia, cały Gaudi, Katedra itp. Tutaj się czuje spokój starych
uliczek, małych kawiarenek, życie sąsiedzkie i zapach tradycyjnych piekarni.
Przez Park Ciutatdella poszłam na targ staroci "Wszystko za euracza". Kupiłam winyl Czajkowskiego.
Zgodnie z mapą, niedaleko znajdowała się Sagrada Familia. Szlakiem, którym kiedyś wracałam o siódmej rano z imprezy (pozdro Mienio, Raf i Iwa) w rytm "Shined on Me", poszłam w drugim kierunku, aż do wizytówki Barcelony. Chwilę zastanawiałam się co dalej i postanowiłam.
Postanowiłam, że pojadę sobie do Vallvidrera - byłam tam dwa lata temu - przepiękny widok na miast z góry, wjeżdża się wagonikiem i jest się panem świata. Bardzo nie chciałam wjeżdżać na Tibidabo (niebieska buźka) - widok równie piękny, ale ostatnim razem się wdrapałam - starczy. Zdecydowałam, że podjadę metrem na stację (1) i później dojdę na punkt początkowy kolejki (serduszko), na czuja, bo przecież to jest w tej samej lini, więc wystarczy iść przed siebie, w górę. Tylko że, jak wyszłam z metra na powierzchnię ziemi, to nie było żadnej fajnej, prostej, nieślepej uliczki. Oprócz trasy ekspresowej, ale nie była fajna. No to zaczęłam schodzić na prawo. I znalazłam fajną uliczkę. Szłam nią tak długo, oszukując się, że nie wchodzę na Tibidabo, aż zaczęłam rozpoznawać trasę z ostatniego razu. Już trudno, niech będzie, wlezę.
Jak widać powyżej, zaczęło się ściemniać. Nie opłacało mi się schodzić w dół, poza tym jak miałabym zrelacjonować ten dzień. Pisząc, że w połowie zrezygnowałam? Zapytałam mijającego mnie rowerzystę o drogę. Odpowiedział "tam, i tam, ale masz czterdzieści minut, bo później już nic nie kursuje w dół". Świetnie. Wiedziałam, że Tibidabo, to właściwie Park Rozrywki, który zamykają o godzinie 20 i wszyscy stamtąd znikają, także motywacja była niezła. Z Czajkowskim pod ręką, po ciemku, lasem, górami, mając obok siebie widok na Barcelonę, weszłam. Zdążyłam. Współczuję ludziom, którzy w autobusie siedzieli obok mnie.
Poniedziałek, kolejny trening na plaży i podróż do Badalony z zamiarem zjedzenia najpyszniejszych krewetek w Europie oraz późniejszego odwiedzenia grupy Ginga Mundo (ta próba była trzecią dotarcia na ich zajęcia, ale najwyraźniej tutaj nie obowiązuje zasada "do trzech razy sztuka").
Na trening nie dotarłam, czekał na mnie za to bardzo ciekawy wieczór.
Wróciłam do hostelu ok. 22. W pokoju nastoletni (ok. 18-19 lat) Amerykanie, Meksykanka oraz Australijczyk obalali winiacze i palili zioło. Kiedyś słyszałam, że najgorsze burdy urządzają w Europie właśnie młodzi USAńczycy - tu na legalu mogą pić, więc stuprocentowo to wykorzystują. Stojąc na balkonie jeden drugiego wyzwał "nie rzucisz tej butelki z balkonu" (pod hostelem był plac z klubami, restauracjami, zawsze pełen ludzi). Po "ja nie zrzucę" nastąpiło spuszczenie butelki. Oni uciekli, przyjechała policja, wypytała, winnych nie znalazła. Tak jak normalnie zasypiam przy piątej owcy, tak tamtej nocy najpierw liczenie zaburzał Brazylijczyk rozmawiający z mamą przez telefon (mega się wciągnęłam w tę historię, zaczęłam sobie dopowiadać, co to się mogło stać), a później, po chwili ciszy i spokoju, wrócili imprezowicze. Doprawieni. I dwójka z nich zaczęła uprawiać seks. W dwudziestoosobowym pokoju. Miałam naprawdę wszystkiego dość, włożyłam słuchawki w uszy i wróciłam do liczenia. I nagle zachciało mi się siku. Wiedziałam, że nie zasnę, więc kulturalnie poczekałam, aż w pokoju nastanie zupełna cisza.
W drodze powrotnej spotkałam Portugalczyków z sąsiednich łóżek. Szybko zrelacjonowałam im co się działo na naszych włościach. Po wspólnym oburzaniu się zaczęli mnie namawiać na imprezę. Dla zasady za pierwszym razem odmówiłam, chwilę później szybka akcja imprezowy ogar.
Jedna z fajniejszych imprez, na których dane było mi się bawić w ostatnim czasie. Oczywiście nie mogło zabraknąć rozkręcania parkietu z podwyższenia. Z najlepiej bawiącym się i tańczącym kolesiem w klubie. Gejem. Z Nigerii.
W ostatni, lekko przemęczony dzień pojechałam do Parku Guell i pochodziłam po Dzielnicy Gotyckiej. Na luziku. Pogadałam z moim sąsiadem z dołu (ten, którego mama miała problemy) i wreszcie się dowiedziałam, o co chodziło.
Na początku roku, Pan Torpedo rzucił wyzwanie 100 000 pompek w 2015 r. Ja dostałam do zrobienia 50 000 brzuszków, 50 000 pompek, 50 000 przysiadów. I postanowiłam zamknąć tę sprawę w Barcelonie. No bo gdzie, jak nie na plaży?