Poszło. Znaczy poszedł 2016, a ja rozpoczęłam Nowy Rok na rodzinnej
wycieczce na Reunion, znanej z ataków rekinów (80% wszystkich ataków rekinów jest właśnie tam) oraz czynnego wulkanu (ostatnia erupcja miała miejsce 11 września 2016).
Wyjechaliśmy z Poznania 29 grudnia.
Dojechaliśmy do Maastricht, pozwiedzaliśmy, spędziliśmy noc w
hotelu i następnego dnia pojechaliśmy do Paryża.
Lotnisko Charles de Gaulle, to
zdecydowanie najwygodniejsze, na którym byłam – widzieliśmy
rodzinę, która na lot czekała tam już trzeci dzień. Naprawdę –
nieoddzielane siedzenia to mało – sale gier dla dzieciaków,
leżaki, strefy relaksacyjne, kanapy, i to za friko.
Lot liniami AirAustral trwał 12
godzin, i jak zwykle w tę stronę, razem ze słońcem, nie mogłam
zasnąć (nadrobiłam standardowo zaległości filmowe).
Dolecieliśmy do Saint Denis o 10 rano
czasu lokalnego (3 godziny do przodu). Wyszliśmy z budynku, i...
Słońce, słońce, słońce. I havaianasy. Lekko przymrużone oczka.
Tryb wakacyjny włączony.
Wypożyczonym samochodem wyruszyliśmy
w kierunku Saint Gilles des Bains – reuniońskiego Saint Tropez.
Gdy pani Cynthia pokazała nam willę, szczęka mi opadła.
Szybka kąpiel w basenie i wyjazd w
kierunku laguny. Spotkaliśmy naszych znajomych (nie, tym razem nie
przez przypadek, to oni rzucili nam pomysł Reunion), ponurkowaliśmy,
zjedliśmy fast foody i wróciliśmy do domu, co by odpocząć i
przygotować się na Sylwestra.
Pojechaliśmy do rodziny wcześniej
wspomnianych znajomych. Na wejściu dostaliśmy wielką miskę liczi,
prosto z ogródka.
Tańczyliśmy, piliśmy poncz (chyba
ananasowo-gruszkowy) i zjedliśmy po przepiórce po kreolsku, która
ostatecznie po kreolsku jednak nie była. Przed północą wyszliśmy
na taras widokowy. Dom, w którym spędzaliśmy sylwestra, był
usytuowany dość wysoko, więc nie było sensu zjeżdżać na sam
dół. Jakie wszystko było małe! Normalnie na sztuczne ognie patrzy
się z dołu, wtedy wydaje się, że są na całym niebie. A tu, z
góry, ledwo wystawały nad budynkami. Polał się szampan,
życzyliśmy sobie 'Bonne Anee', potańczyliśmy jeszcze trochę
(wjechał węgorz i passinho do Toinho, ten z głową w dół) i
wróciliśmy.
Nazajutrz, próbowaliśmy zobaczyć
wodospad, lecz z powodu warunków pogodowych, tudzież bezpieczeństwa
zrezygnowaliśmy. Gdy zaczynaliśmy wycieczkę, były chmury, po 300
metrach padał deszcz. Schowaliśmy się pod kamieniem na chwilę i
kontynuowaliśmy. Znaleźliśmy lepszą kryjówkę, a w tamtym
momencie opad nazwałabym już ulewą. Byliśmy pod skałą, deszcz
nas nie dosięgał, więc toczyły się rozważania, co robić. W
decyzji żeby wrócić pomogły spadające z góry odłamki skały. W
drodze powrotnej wody mieliśmy wodę do połowy łydek. #przygoda
Zdecydowaliśmy się na powrót do domu
i wyjazd na plażę. Hm... na plażę? W deszczu? No właśnie nie.
Pogoda na Reunion jest dla mnie czymś fascynującym i dość
regularnym. Do południa, praktycznie wszędzie jest słonecznie. Po
południu zwykle pada, ale nie na wybrzeżu (no oprócz tego
pierwszego dnia). Na plaży słoneczko pięknie mnie przypaliło
(crash-test), a dno laguny i rafy pozachwycały. I zjadłam najlepsze
kalmary w życiu. #marquinha
Następnego dnia nie było planu ergo - był plan plaża. Inna laguna, więcej koralowców i bogatsza fauna.
Go pro się sprawdziło. Zjedliśmy bardzo dobre jedzenie,
zarekomendowane jako tradycyjne: tatar z tuńczyka, kurczak masala ze
słodkimi ziemniakami i delikatną rybę ze spiruliną. Ah... i
desery – lody tradycyjne z wanilią i czekoladą z Madagaskaru
(jaka to była czekolada!) i ciasto limonkowe z bezami. Om nom nom.
To, czego żałuję, to, że podczas wyjazdu nie spróbowałam więcej
kuchni kreolskiej. Bo przecież zwiedzanie to w dużej części
jedzenie.
Kolejny dzień był pod znakiem
„wyprawa”.
Pojechaliśmy o 6 rano do Entre-Deux.
Spotkaliśmy naszych kompanów i całą ekipą podjechaliśmy jeszcze
kawałek stromymi wzniesieniami. Zaczęliśmy wchodzenie na Dimitil.
Swoją drogą – piękna nazwa, kojarzy mi się z Mitrilem. Kto mnie
zna, wie, że nie jestem wielką fanką wskrabywania się na szczyty
górskie (co dziwne, jeśli u podnóża leży miasto, to zupełnie
inna sprawa). Na szczęście odkryłam na siebie sposób - „Maré
to jest trening!” i wtedy mogę zapierniczać. No nie mogę
powiedzieć, że było nieciekawie – strome podejścia
(interwały!), świeże, rześkie powietrze, raz po raz wypełniane
magicznymi zapachami roślin (to jak pachnie drzewo guawy, jest nie
do opisania!), i chodzenie na krawędzi. No i niech będzie –
widoki jak z Władcy Pierścieni.
Na szczycie Dimitilu odwiedziliśmy
jeszcze skansen poświęcony historii niewolników na Reunion, którzy
chowali się w górach.
Doszliśmy do naszego domku pośrodku niczego
– mieliśmy zamówiony tutaj nocleg i jedzenie kreolskie. Wiedziałam, że warunki standard „willa” to to nie będą, ale
zostałam mile zaskoczona ciepłą wodą (gorący prysznic z menażki)
i toaletą, a nie wychodkiem.
Szef najpierw napoił nas
naparem z pelargonii różanej, a chwilę później zaserwował
samosy – pierożki, które na Reunion znalazły się z pomocą
ludności indyjskiej. Farsz reuniońsko-ruskie: bataty i ser w
cieście, robione w tłuszczu. Jedyna rzecz, która nas irytowała,
to tempo przygotowywania posiłków. Zaczęliśmy podejście o 8
rano, pokonaliśmy 1200 w górę (wg iPhone'a 265 pięter) i
doszliśmy do domku o 16 – umieraliśmy z głodu, posiłek miał
być o 18, usiedliśmy do stołu o 20.
Gospodarz zastawił stół dla ok 16
osób – oprócz nas była jeszcze dwójka przybyszów, kucharz i
szefo. W wielkich garach zaserwowano dania kuchni kreolskiej – ryż,
soczewicę zieloną, kaczkę w winie, cari (curry) z kaczką i
ziemniakami i sałatkę z imbirem i xuxu.
Dobre, dobre, dobre. Oczywiście wszystkie ziemniaki zostały wyjedzone - tak po polsku. Na deser pojawiły się smażone banany z cynamonem. Nic więcej do szczęścia mi nie było trzeba. Przed spaniem odśpiewaliśmy jeszcze piosenkę reuniońską o zapachu bananów, kuminów i wanilii.
Było zimno (brak szyb zrobił swoje - dziury nie okna), ale spałam pod czterema nie-trzepanymi-od-pół-wieku kocami jak suseł. I obudziłam się pełna energii. Lubię tę całą naturę, dopóki dopóty nie trzeba spać pod namiotem.
Na śniadanie były owoce i przetwory z owoców. Dla mnie wygrała konfitura z ananasa.
Zaczęliśmy schodzić drogą dla terenówek. Było na tyle bezpiecznie, że włożyłam w uszy słuchawki. A w nich Timbalada. Zrobiłam mistrzowski trening. Z lekkich górek zbiegałam, ze stromych schodziłam na mocno ugiętych kolanach. Trzy dni zakwasów w czwóreczkach i uśmiech na zaspanej buźce.
Po powrocie do domu zdecydowałam się na zwiedzanie jakiegoś miasta. Hmmm... Dziwna sprawa, nie jestem przyzwyczajona, że w miastach nie ma nic do zwiedzania o Starym Rynku nie wspominając. Ale tutaj to norma - największymi atrakcjami są wspinaczki po górach, wulkany i plantacje. Tak samo było w Saint-Pierre - pojechałam zobaczyć świątynie hinduistyczną. Warto było -- sama świątynia urzekła mnie kolorami, a widoki po drodze były niesamowite.
Ostatniego wolnego dnia wyjechaliśmy wcześnie na wulkan Piton de Fournaise. Mgła, według przewodnika, miała pojawić się około 11. Tego dnia zdecydowała się na wcześniejsze odwiedziny. Gdy przybyliśmy, po drodze pełnej serpentyn, nie widzieliśmy nic dalej niż 5 metrów. Deszcz, zimno, ale księżycowy krajobraz z "Gwiezdnych Wojen" załatwił sprawę. Zjeżdżając było kilka przejaśnień, więc zobaczyliśmy kratery i doliny.
Przejechaliśmy się dookoła wyspy, widzieliśmy wielki baobab (albo inne ogromne drzewo), języki lawy, kościół przed którym lawa się zatrzymała, wybrzeże. I zakończyliśmy w naszej knajpce. Na plaży.
Nie zjadł mnie rekę.
Było przecudownie.
Dobre, dobre, dobre. Oczywiście wszystkie ziemniaki zostały wyjedzone - tak po polsku. Na deser pojawiły się smażone banany z cynamonem. Nic więcej do szczęścia mi nie było trzeba. Przed spaniem odśpiewaliśmy jeszcze piosenkę reuniońską o zapachu bananów, kuminów i wanilii.
Było zimno (brak szyb zrobił swoje - dziury nie okna), ale spałam pod czterema nie-trzepanymi-od-pół-wieku kocami jak suseł. I obudziłam się pełna energii. Lubię tę całą naturę, dopóki dopóty nie trzeba spać pod namiotem.
Na śniadanie były owoce i przetwory z owoców. Dla mnie wygrała konfitura z ananasa.
Zaczęliśmy schodzić drogą dla terenówek. Było na tyle bezpiecznie, że włożyłam w uszy słuchawki. A w nich Timbalada. Zrobiłam mistrzowski trening. Z lekkich górek zbiegałam, ze stromych schodziłam na mocno ugiętych kolanach. Trzy dni zakwasów w czwóreczkach i uśmiech na zaspanej buźce.
Po powrocie do domu zdecydowałam się na zwiedzanie jakiegoś miasta. Hmmm... Dziwna sprawa, nie jestem przyzwyczajona, że w miastach nie ma nic do zwiedzania o Starym Rynku nie wspominając. Ale tutaj to norma - największymi atrakcjami są wspinaczki po górach, wulkany i plantacje. Tak samo było w Saint-Pierre - pojechałam zobaczyć świątynie hinduistyczną. Warto było -- sama świątynia urzekła mnie kolorami, a widoki po drodze były niesamowite.
Ostatniego wolnego dnia wyjechaliśmy wcześnie na wulkan Piton de Fournaise. Mgła, według przewodnika, miała pojawić się około 11. Tego dnia zdecydowała się na wcześniejsze odwiedziny. Gdy przybyliśmy, po drodze pełnej serpentyn, nie widzieliśmy nic dalej niż 5 metrów. Deszcz, zimno, ale księżycowy krajobraz z "Gwiezdnych Wojen" załatwił sprawę. Zjeżdżając było kilka przejaśnień, więc zobaczyliśmy kratery i doliny.
Przejechaliśmy się dookoła wyspy, widzieliśmy wielki baobab (albo inne ogromne drzewo), języki lawy, kościół przed którym lawa się zatrzymała, wybrzeże. I zakończyliśmy w naszej knajpce. Na plaży.
Nie zjadł mnie rekę.
Było przecudownie.