Po czterech latach (od rozpoczęcia) wreszcie skończyłam VI LO i, pomimo obaw kilku osób, zostałam dopuszczona do matury. Mało tego - na świadectwie nie mam ani jednej oceny dopuszczającej (eat it).
Po zakończeniu pobiegłam na rodę (będzie mi brakować lokalizacji Paderka). Gdy weszłam do szatni rozległo się UUUUUUUUuuuu.... i kochana męska część ASC zaczęła sobie robić ze mną zdjęcia...
W każdym razie, majówkę zaczęłam w Toruniu - ślubem Trufli. Szybko odśpiewane "Parabens", mała, spontaniczna roda nad rzeką, a później chodzenie po knajpach i dworzec.
Na dworcu byłam po dwudziestej trzeciej. Pociąg miał przyjechać około drugiej. Spóźnienie sto minut. PKP. W poczekalni były Ukrainki i Francuzka, strasznie, niesamowicie francuska. Leżenie na krzesłach było zakazane, więc próbowałam popisać piosenki po portugalsku. Jakiś zarys powstał.
Na Dworcu Głównym byłam o siódmej. Po co pojechałam? Bo tak. Naprawdę. Chciałam pojechać dokądś pociągiem, a o Gdyni i morzu myślałam już od listopada.
Moim celem było dojście na ładną plażę z piaskiem. Chwilę błądziłam. Nawet dłuższą chwilę. Śniadanie warsztatowe - buła z jogurtem i o piętnastej byłam w Posen.
Pierwszego maja mieliśmy grilla. Pogoda średnio dopisała, ale nie padało i mięso było dobre. Później przez trzy dni jadłam resztki. I fasolę. Ogółem dużo białka. Odwiedzał mnie kot sąsiadów. I Martyna.
Do tego robienie testów. Kilkanaście zrobiłam. Szanse na zdanie: SĄ.
I raz dziennie siłówka, bo treningów nie było, a nie można pozwolić mięśniom na zbyt dużo odpoczynku.
Opalałam się w ogródku.
No i tyle. Od jutra: polski, matma, angielski x2, polski i za tydzień ustne. Koniec.
Me desejem boa sorte