Najpierw dwa tygodnie prowadzenia treningów, później mała scysja i urlop na żądanie. Szybki telefon do Bartka, czy przygarnie mnie na Helu i z Młodym akcja pakowanie Chałupy -> Darłówko.
Ruszyliśmy z Kevciem z wtorku na środę. Oczywiście PKP nie byłoby PKP bez godzinnej obsuwy, więc korzystając z dogodnych warunków i darmowego wi-fi zadzwoniłam do mojej brazylijskiej rodziny. W Araruamie wszyscy zdrowi, bez większych zmian, żyją sobie w swoim tempo brasileiro. Uprzedziłam o swoim przyjeździe w 2015.
Miejscówek oczywiście nie było, więc czym prędzej zajęliśmy sobie cały przedział rowerowy. Za Piłą mieliśmy już miejsca siedząco-leżące dla siebie.
Oczywiście wysiedliśmy stację za Chałupami. No bo jak inaczej. Po pół godziny dojechaliśmy. Goferki, zimne piwko i dzień na plaży! Gdzieś pojawił się Maniek z Agą,
Wieczorem, Młody spontanicznie uciekł do Gdańska, a ja z dużą ekipą z FunSurfu poszliśmy na plażę na ognisko. Księżyc był oszałamiający. Ogromny i pomarańczowy. Nigdzie w pobliżu nie było dużego miasta, więc całe niebo było naprawdę cudowne. No i od dawna nie poznałam tylu ludzi.
Następnego dnia śniadanko na molo i plażing-smażing. Tym razem trochę więcej rozmów z Mańkiem. No i niechcący wyszło na to, że mam poprowadzić rozciąganie po crossficie. Na sam trening nie miałam ochoty, więc pobiegałam wzdłuż zatoki i poszłam na ustawkę. Niby człowiek ucieka od tego wszystkiego, ma dość, a później to go dopada i daje tą samą satysfakcję :)
Ludzie, których rozciągnęłam zaprosili mnie na grilla. Nie byłam jedyna - nagle z pięciu osób, zrobiło się piętnaście. Ze wszystkich możliwych części Polski (nawet z Sosnowca ;)).
Jeszcze mała imprezka z ludźmi z bazy i w piątek wylot na
Obóz w Darłówku.
Que mara-mara-mara-maravilha e?
Grupa capoeiristas z pasją. Mało imprez, dużo trenowania i zdrowych nawyków. Grejpfruty w dalszym ciągu pożeram na śniadanie codziennie. Treningi indywidualne, które otworzyły nam głowy i nauka ginga. Znowu. Tym razem na serio.
Granie i śpiewanie na plaży. Karamba! Najlepsze momenty.
I impreza na plaży. No dobra, na molo. A właściwie, to na moście. Aaaaa... no i kaczka w krzakach...
Mi, mi, mi bo miłość...
Część z nas (w tym ja) nie pozbierała się i została jeszcze na weekendzik.
I znowu zapierniczando w ASC. Do warsztatów. Wizyta Saszki. Rozpoczęcie kursu trenera personalnego. I miała odwiedzić mnie Lima...
- Mare! Nie chcemy żeby Lima wyjeżdżała z Bielska.!
- Nooo...
- Przyjeżdżaj!
- No dobra.
- Serio?
- Serio.
I pojechałam do Bielska na jeden dzień. Intensywny. Z fajką wodną, Zenkiem, Limą, Petalą, Dumlem i Grandem. Wiśniówka na stacjach zajadana lodami. Piknik na boisku do koszykówki o pierwszej w nocy. I Grzegorz.
"Tyle razy tędy szedłem i nigdy nie widziałem żeby ktoś po turecku siedział..."
I tyle rzeczy...
Urodziny! Były najlepszymi urodzinami w moim życiu. Zostałam zaskoczona do tego stopnia, że nie mogłam wypowiedzieć słowa.
Megaduży kop motywacyjny i dowartościowanie.
Kurs skończyłam tydzień przed Batizado e Troca de Corda. Obawiałam się anatomii, ale zdałam na czwóreczkę. Także zapraszam :)
Chwilę później nadszedł Weekend Poznania Capoeira.
Szczerze napisawszy nie mam pojęcia co się działo. Wiem tylko, że było dużo ludzi i dużo organizacji.
Zaczęliśmy w czwartek dobrą roda de capoeira. Piątek i sobota były dniami treningowymi, a w niedzielę graliśmy o nowe stopnie. I zabraliśmy je. Każdy z nas.
Mieszkała u mnie bardzo interesująca ekipa, której dziękuję za wsparcie, niepicie i bycie ze mną. No i za falę w Świętej Krowie :)
Koniec. Nowy sezon nadszedł. Jedziemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz