29 maja 2011

Przedział rowerowy pozdrawia.

W poniedziałek popołudniu Lima mi napisała, że we wtorek jest roda we Wrocławiu. Jako że musiałam odpuścić sobie Rzeszów, postanowiłam wyrobić normę dwóch rodas tygodniowo właśnie tam.
Miałam jechać sama, ale ostatecznie Caramur się przekonał.

Przegadaliśmy całą drogę (jak zwykle w pierwszą stronę). Przeglądnęłam książkę o dziejach ziemi i dowiedziałam się rzeczy niesamowitej. Melanż to twór złożony z nieregularnych brył i soczew różnorodnych skał. Później przebierałam się w abady w toalecie w pociągu (po raz kolejny pozytywnie zadziwiła mnie czystość) i wraz z Matim, ubrani na biało poszliśmy na wrocławski rynek. 

A na rynku... jak zwykle gorące powitanie. Chwila gadania, i roda. Na początek Banguela. Z Cachorro. Zmusił mnie do kombinacji, użycia mózgownicy i patrzajek, ale i tak nie byłam w stanie zrobić czegokolwiek. W Poznaniu nie gramy wolno, przy ziemi. Szkoda, bo to bardzo rozwija myślenie, jest czas na przypomnienie sobie różnych technik. Tak czy inaczej jestem zadowolona, bo użyłam elementów nieużywanych przeze mnie jeszcze nigdy w jogo. 
Później przyszedł Amek i zaczęliśmy grę do Sao Bento Grande. Zagrałam chyba ze wszystkimi. Ładne gry. Świetna energia. Dużo jogo i niestety, koniec.

Po rodzie pogadałam z Amkiem. Muszę się wziąć za ten portugalski, słówka kuć.

Jak siedzieliśmy spokojnie na rynku, Caramuru zaczął zdawać.Cintury pierwsza klasa, siedem albo osiem innych przerzutów (przy których mi stawało serce). Dał radę ;) 

Po zdawaniu - Graciarnia (zaiste, miejsce urokliwe, ale nie dostałam darmowej kawy -> 1:0), a stamtąd czteroosobowy (Cachorro, Caramuru, Grandao i ja) przemarsz na PKP. Świetnie się szło, grało i śpiewało. Reakcje ludzi były w większości pozytywne. My dawaliśmy im energię, a nas ładował każdy ich uśmiech. Koło energetyczne się zamykało.

A wrocławski dworzec mnie definitywnie kocha. Tak, oczywiście, spóźniliśmy się na pociąg. Fuksem następny był za dwadzieścia minut. Wracaliśmy w przedziale rowerowym z ogromną ilością miękkich walizek i ich dwoma właścicielami będącymi w stanie lekkiej nietrzeźwości, częstującymi nas wódką i kanapkami.
Przespaliśmy może z godzinę, wylądowaliśmy w Poznaniu i kulturalnie się pożegnaliśmy. Pojechałam spać do Akademii. Gdy się obudziłam (piętnaście minut przed lekcjami i zdążyłam :)), doszłam do wniosku, że nie ma nic lepszego niż otworzyć rano oczy i zobaczyć miejsce, które się kocha....

Na koniec jeszcze muszę napisać o tym, że Wrocław to dla mnie miasto capodebiutów. Quadra, Samba, Roda na Rua... trochę się tam czuję jak w domu <3



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz