Intensywny tydzień. Ale, o dziwo, nie minął szybko.
Trzy rody, dużo czasu w pociągu, wzloty i upadki. Ale w życiu jest tak, że wspomina się te dobre chwile, a o złych się zapomina, śmieje się z nich lub opowiada. Ja wspominam z uśmiechem.
Każdy wyjazd czegoś uczy. Te dwie, a właściwie trzy podróże (bo w Poznaniu byłam tak krótko, że też go tak traktuję) dorzuciły walizki do wózka z bagażem doświadczeń.
WrocLove. Właściwie jak w domu. Świetna ekipa, czuję jakbyśmy byli w jednej grupie. Poza tym - grają świetnie. Jak na grupę, która istnieje od września, reprezentują bardzo wysoki poziom.
W każdym razie - była roda. Dziesięc osób + widownia. Mój quadrowy debiut, który rozpoczął falę debiutów. Cieszę się, że właśnie we Wrocławiu pierwszy raz rozpoczęłam rodę. Chciałam wejść do środka podczas Banguela, ale ostatecznie nie zdążyłam. Mimo tego, że energia była pierwszej klasy, grało mi się źle, tak jak przez ostatnie trzy tygodnie.
Mała dygresja. Od dłuższego czasu nie mogę się odnaleźć w grze. Wykorzystuję cały czas te same techniki, zero kombinacji. Przez miesiąc mieliśmy treningi z Torpedo. Świetne, wyczerpujące, ale nie dla mnie. Nie byłam w stanie dać z siebie 90%. Wychodziłam podłamana, bez motywacji. I wyszło to też poza capoeira. Ciąg Dalszy Dygresji/Depresji gdzieś poniżej. A wracając do Wrocławia - był też debiut w sambie.
Po rodzie "szybki" powrót do Poznania na naleśniki (ostatecznie Limę udało się namówić), miło spędzone kilka godzin. Przyśnięcie w 234. Rozkminy z Anetką.
Następnego dnia - Łosiemnastka. Dawno nie miałam imprezy bez dance floora, ale kurde, wiedziałam kogo zabrać :)
Czwartek - roda. Miałam małą motywację, ale nie darowałabym sobie, gdyby coś mnie ominęło. Na początku Regional (chyba dzięki Bartkowi) - drugie śpiewanie quadry. A później standardowa końcówka do Sao Bento Grande de Angola. Dużo energii, tak jak co tydzień. Fajne jest to, że nie mając mocno zaawansowanego składu potrafimy zrobić rodę z dużą ilością Axe. Po rodzie rozmowa z Marisquinho na temat jogo, o której myślałam pół drogi do Białej Podlaskiej.
Wiedziałam, że podróż będzie trudna już w nocnym, gdy mocno pijany i chory na Touretta facet wrzeszczał na cały autobus. Pani w kasie na Zachodnim zupełnie nie ogarniała. Dziesięć razy pytała ludzi dokąd jadą, wpisywała złe nazwy. Na szczęście udało mi się wejść do pociągu i bezczelnie obudzić dwie dziewczyny zajmujące cały przedział. A później ukradli mi iPoda. Gdy się zorientowałam w Warszawie, miałam chujowy nastrój i zastanawiałam się czy jechać dalej.
Ale ciekawość ile pecha jeszcze można mieć, zwyciężyła. Na szczęście zapas nieszczęścia się skończył i z dworca w Białej pojechałyśmy z Petalą do Sitnika.
Później roda dla dzieciaków. Fenomen. Szły i podcięcia, i zaznaczenia obaleń. Naprawdę młodzi są świetni, aż chce się patrzeć. Propsy dla i dla nich, i dla trenerów!
Pod koniec zaczęła się schodzić starsza grupa. Porzucaliśmy się na siebie. Chwilę potem rozpoczęłam rodę (trzeci raz pod rząd właściwie). Przeszły mnie ciarki. Dawno tak nie miałam. Mało tego - tuż przed wejściem zaczęłam się denerwować, a tego nie czułam od batizado. Pamiętałam żeby zachować dystans do jogo. Nie wiem czy to przez to, czy przez miejsce i jego magię, czy przez ludzi, ale wreszcie grało mi się hmm... najlepiej! Z luzem. Czułam że się bawię. Banguela na początek świetnie mi zrobiła. Tylko na koniec się spięłam, gdy po raz pierwszy w życiu miałam oficjalnie zagrać Hino. Dałam radę.
Akademia na squocie jest magicznym miejscem. Nawet bez rody czuje się tam unoszące się Axe. Po warsztatach w listopadzie wiedziałam, że muszę tam zagrać. Poza tym, bialską grupę pokochałam. Nadeszła okazja żeby tam pojechać i pojechałam. Z pozytywnym nastawieniem NA ludzi, z neutralnym na rodę. Wracam z bananem na twarzy. Biała wyrwała mnie z podłamki. Ciekawe na ile.
W sześć dni przejechałam 1530 kilometrów, zarąbali mi iPoda, dużo grałam, pierwszy raz śpiewałam quadrę, tańczyłam w samba de roda, grałam hino, dowiedziałam się, że oranżada zwykła = czerwona. I powiedzcie mi że te wypady były bezsensowne.
Chcę podziękować ludziom z Wrocławia, Białej i Poznania, za dużo energii i za ciepłe przyjęcie. A tak najbardziej dziękuję Limie, Petali i ich mamie za nocleg, opiekę, rozmowy i jedzenie (ćwikła <3) :) oraz Marisquinho za rozmowy, towarzystwo i rady.
A! I maturzystom za najdłuższy i najlepszy weekend ever!
PS. Pojechałam do Rawicza, ale o tym później :)
Podróże leczą.!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz