23 września 2013

Cara de Pau

Na samym wstępie informacja - zamiast zdjęć będą pocztówki muzyczne - elektronika odmawia posłuszeństwa. 

7/8.09.2013
Sobota minęła na ogarnianiu bloga, wypoczywaniu, zamulaniu, spotkaniu z Sangue Latino i leczeniu odcisków. Powoli.

Niedzielę zaczęłam od śniadania w Akademii. Później zwialiśmy z Marisquinho, Tomem i Beterrabą z eventu grupy Gangara na relaxing i obiading. Nasyceni, kupiliśmy bilety na OLODUM. Cztery godziny koncertu. Przygotowania do karnawału 2014.

 

 Muzycy zmieniali się średnio co czterdzieści  minut, także energia nie spadała. 

10.09.2013

Poniedziałki już od kilku miesięcy są moimi ulubionymi dniami tygodnia. Tak jak ostatni trening z Martelo mi się nie podobał, tak ten był świetny! Dobra energia, rozciąganie na koniec spowodowało zanik mojego bólu pleców. 

Umówiłam się z Sangue na 15.30 na zakupy. O szesnastej zaczynał się trening z Gaviao. Wyszłyśmy 15.50, przeszłyśmy dwie ulice...

- Sangue, ja jednak idę na trening.... 

Zwyzywała mnie od najgorszych, w swoim cudownym stylu, ale uszanowała decyzję. Decyzja dnia - jeden z treningów życia. 

Cabrueira - godzina tańczenia z nawet przystojnym kolesiem. Dobry dzień. Dobry.

                                   
 

11.09.2013
We wtorek udało się nam (mi i Gosi) namówić Cigano na plażę. Pojechaliśmy do Jaquipe, w miejsce, gdzie rzeka wpada do oceanu. 

Ja miałam dzień suchara (Patol musiał być gdzieś blisko) i od rana wymyślałam definicje 
- Banan - bananowiec bez drzewa.... 

Z ananasem nie dało rady. Rośnie w ziemi. 
Wybaczcie. 

Poćwiczyliśmy trochę akrobacji i zjedliśmy najpyszniejszą moquecę na świecie. Spaliłam się na buraczka. 

Wróciliśmy na roda. ŻYCIÓWECZKA. Bardzo dobrze mi się grało. Wykorzystywałam techniki z całego tygodnia. Głowa zaczęła pracować. Najwyższy czas. 

Treningi do końca tygodnia były poświęcone wychodzeniu z obaleń. Tylko z Gaviao, ja i Bola ubrani w zbroje z pianki kopaliśmy się bez jakichkolwiek ograniczeń. 

Roda w piątek na plus. Z Professorem Baco siedem razy robiliśmy Volta do Mundo. Obalenie - wyjście. 

Po roda, Mestre zorganizował churrasco z resztek urodzinowych, Wystawiliśmy stoły na ulicę i tak sobie siedzieliśmy i jedliśmy do północy. A piwo zostało... 

14.09.2013 4 LATA

Pyknęły mi cztery lata capoeira. Uważam, że jestem na dobrej drodze :) Miałam chwile zwątpienia, długo nie widziałam progresu, szczególnie po powrocie z wymiany. Ale mimo wszystko, z powodu `bo mi się nie chce` opuściłam jeden trening. 

Podziękowania - primeiro - Torpedo - za to, że wytrzymuje ze mną cztery lata i jak mam te chwile zwątpienia, to opiernicza mnie i motywuje do dalszej pracy. No i jest najlepszym trenerem jakiego można mieć. Ehhhh... to podlizywanie się ;) 

Dwa - Ludziom z którymi trenuję i gram - z ASC i nie tylko - szczególnie tym, którzy są ze mną też poza capoeira. 

Trzy - Rodzicom (nie zapominając o Pani Macosze ;)) - bo im trzeba dziękować, a tak naprawdę, gdyby nie ich wsparcie, pewnie do teraz nie zobaczyłabym Brazylii. Wielki props dla Mamy, która mimo tego, że prawie nie ma mnie w domu, zawsze mnie wspiera, chodzi na pokazy, płacze na zmianach sznurków i słucha moich zachwytów i marudzeń. I chyba nigdy nie zaproponowała mi opuszczenia treningu. 

Que continue assim. 


                                      
 

Dzień spędziłam na plaży z Arielem, Tomkiem i Wojtkiem. Barra, kokosy, talerze jedzenia. Wymiany informacji. Szukanie św. Mikołaja. 

Wieczorem wyszłam na siłownię. Padał deszcz. Minęłam siedmioletniego chłopca siłującego się z parasolem. Widział, że na niego spojrzałam, więc powiedział, że to przez wiatr. Przez chwile, gdy zaczął nieść parasolkę nade mną, myślałam, że współpracuje z idącym za nami sprzedawacą. Ale nie (serce mi się roztopiło).

Juliano: Dokąd idziesz?
Martynka: Na Praca da Se.
J: Tylko uważaj, bo o tej godzinie jest pełno złodziei na ulicach. Dobranoc. 
M: Dziękuję. Dobranoc. 

Kolejny do zaadoptowania. 
Ale miał rację. Gdy weszłam na opustoszały Praca da Se, stwierdziłam, że zaraz zostanę zabita, zgwałcona, a w najlepszym wypadku obrabowana. W tył zwrot i nagle: 

                                                                       MAREEEEEEEEEEEE!!!


Sangue wyhaczyła mnie spod namiotu z warkoczykami. Poszłyśmy do Akademii. Chwilę później wszedł Mestre, wnosząc nowe szafki. Jest niesamowicie silny. Po jednej stronie trzech kolesi, po drugiej - on sam. Pomogłam w oczyszczaniu starych szafek, osuszyłam nowe. Zjadłyśmy kolację z Sangue. Nie mogłam wyjść podczas deszczu, więc jeszcze zostałam na nowelę. W tym odcinku jednej z bohaterek pękła torebka z narkotykami, którą przewoziła w żołądku. Umarła. 

15.09.2013 
W niedzielę do piętnastej czekałam na urodziny Gosi. Z kilkoma znajomymi pojechaliśmy na Ribeira. Usiedliśmy na plaży, zamówiliśmy piwko. Byłoby normalnie, tradycyjnie, wręcz po polsku, gdyby nie to, że wśród nas było dwóch muzyków. Człowiek z gitarą grał, wszyscy śpiewaliśmy, a w przerwach Rodrigo rapował improwizowane kawałki po hiszpańsku. Naprawdę ekstra. 

16.09.2013 
Pierwszy raz tutaj ZASPAŁAM. Obudziłam się za pięć dziesiąta. Siedem minut później byłam w Akademii. Na szczęście prowadził Cigano. Byłam niemrawa z powodu braku śniadania. Cały dzień. Ból głowy, brzucha, migotanie przed oczami. Po treningu z Gaviao na chwilę mi przeszło, ale no... 
Chciałam jechać na Cabrueirę, ale autobus się nie pojawił, więc szybko pobiegłam zmienić ciuchy i jeszcze załapałam się na godzinkę treningu z Professorem Baco. Tesoura, a później sekwencje, z szlifowaniem szczegółów. 

17.09.2013 
Wtorek - NOGI na siłowni. Bolało. Popołudniu Sangue zrobiła mi trening samby, a wieczorem roda. Wciąż byłam osłabiona. Dali mi pograć na berimbau. 

18.09.2013 
W środę - siłownia. 
Wszystkie części ciała. Potem obiad. Dzięki Bogu nie żałowałam sobie.W dalszym ciągu nie czułam nawet 70% mocy. Do treningu z Gaviao (przed miałam godzinę samby). Najpierw ćwiczyłam z Dragao, a później miałam godzinę treningu indywidualnego. Zabił mnie, ból głowy, brzucha i zmęczenie. Wyszłam z Akademii nieczym młoda bogini. I poszłam na Cabrueirę. Dobre zajęcia. 

19.09.2013 
Wczwartek od rana znów dwie i pół godziny siłowni. Wszystkie części ciała. O piętnastej samba, godzinę później trening z MESTRE. TO JEST TO. 100% motywacji. Zero pokazywania słabości. Pełen zachwyt. Nogi były opuchnięte od kopania twardych worków. Pot ściekał. Po dwóch i pół godzinach treningu prawie się poryczałam przy stu pięćdziesięciu pompkach. Po czym odpoczęłam pół godziny, zjadłam acai, POSZŁAM NA TRENING. Mestre, jak mnie zobaczył w Akademii, tylko się uśmiechnął. 

20.09 
Mercado Modelo z białasami z Perda Furada. Sukces w targowaniu się! Zaliczyliśmy sklep z biosuplementami, soczek i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. 

W Akademii poprosiłam Gaviao o trening na tesoura. BANG! BANG! Gleba. Później roda energetycznie najlepsza jaką tu zaliczyłam. Sangue mnie pokopała, ale wszystko przyjmowałam z zimną krwią i uśmiechem. Przybiłyśmy piątkę na koniec. A amizade continua...

Po roda udało mi się wreszcie porozmawiać z Mestre, o grupie, capoeira, życiu. Gdy sobie poszedł, w jakże zacnym towarzystwie Professory Tekki z chłopakiem, Sangue i Gosi zjedliśmy moquecę. Oczywiście przemknął obok nas mój kolega z Afryki. A kelner był tak cudownym, wdzięcznym gejem, że prawie się na niego rzuciłam. 

21.09
Mieliśmy zrobić apresentacao na jakimś prozdrowaotnym evencie, a skończyło się na tym, że dołączyliśmy do roda grupy Manganga. Około dwudziestu dzieciaków. Wszystkie chciały z nami grać. Poziom ich zachowania, gry, umiejętności i obycia w roda, naprawdę mnie zachwycił. Strasznie lubię rodas dziecięce - dają mi pomysły do pracy z dzieciakami, wyznaczania celów, które chcę z nimi osiągnąć. 

Zeszliśmy na Pelo i pojechaliśmy na Barra, znaleźć bikini dla Sangue i na plażę. W wyzywającym się z miłością gronie zjedliśmy acaraje i wróciliśmy do Akademii. 

Wieczorem pojechałam z Bolachą i jej mamą na wiosenny festiwal w Rio Vermelho. Grało Cortejo Afro (support Danieli). Krótko, ale wybawiłam się.



 W niedzielę znów zaliczyłam koncert OLODUM, tym razem przed wejściem. Jak każdy prawdziwy mieszkaniec Bahia :)

Już wiem jak wracam do domu. W połowie :)) 
Czas zacząć studiowanie i nowy sezon w ASC!!

8 września 2013

A Bahia tem tudo.

28.08.2013
E Bahia.

Wysiadłam na lotnisku w Salvadorze, odebrałam bagaż i zaczęłam czekać na Cigano. Pojawił się po dziesięciu minutach. Okazało się, że w całym mieście wysiadł prąd. Dzięki Wszystkim Świętym lotnisko ma własny generator.



Trasę, którą normalnie pokonuje się w godzinę, zrobiliśmy w dwie i pół. Brak prądu spowodował totalny paraliż na ulicach. Gdy dojeżdżaliśmy, Pelourinho - centrum Salvadoru było oświetlone, ale opustoszałe. Ludzie bali się, że znowu wysiądzie prąd, a przebywanie w zupełnej ciemności właściwie w jakiejkolwiek dzielnicy Salvadoru może być przygodą życia.

Spokojnie dotarliśmy do Hostelu Pousada Pais Tropical, wzięłam prysznic i zaczęliśmy z gośćmi i pracownikami śpiewać hity z Bahia. 

29.08.2013

Rano śniadanko i poleciałam cała szczęśliwa na trening z Profesorem Adabusem. Trzy osoby ćwiczące, dwugodzinny trening - przez cały czas w ruchu. Byłam niczym wyciągnięta z basenu, ze startymi podeszwami i megaszerokim uśmiechem na ryjku.



Maks napisał kiedyś, że ludzie w Salvadorze uśmiechają się najszerzej. Prawda, a dotyczy ona również przyjezdnych.

Sangue Latino, osoba, która zajmuje się Akademią 24/7 poprowadziła mi indywidualną lekcję samby. Troszkę rozluźniłam bioderka.

Zajęcia wieczorne prowadził Profesor Baco - postawił przede mną palik i mówił co mam kopać. Godzina, bez przerwy, pracując nad szczegółami. Chyba nigdy nie cieszyłam się tak bardzo z polecenia `BRZUSZKI`. Wtedy wszedł Mestre Bamba. To był taki kop motywacyjny. On i Professora Teka pamiętali mnie z przed roku. Co nie zmieniło faktu, że zostałam przepytana z sekwencji oraz prowadzenia Roda de Capoeira Regional. Sekwencje - bez problemu, a przy śpiewaniu się zestresowałam. Tylko na początku - później już był flow.

Zmęczenie? NIE. Tu się po prostu chce.

30.08. Fechou

Dzwoni budzik, przed Tobą Pelourinho, a nad nim... chmury. Kiepsko, biorąc pod uwagę, że ja i Gosia, która pracuje w Pousadzie chciałyśmy się wybrać na plażę. Ostatecznie poszłyśmy na Barra, głównie po to żebym poznała drogę. Kropiło, później lało, mężczyźni na chodniku gwizdali i robili PSIU, a kierowcy samochodów trąbili i machali do dwóch gringas.



Popołudnie mijało powoli, w oczekiwaniu na trening ze słynnym Estagiario Gaviao. Na przeciw mnie jest słynny domek, z którego macha Michael Jackson w teledysku do piosenki `They don't care about us', więc wyobraźcie sobie co tu leci non stop.

 



Tak jak pisał Marisquinho - muzyka w Salvadorze jest naprawdę wszędzie. Na Pelourinho, za sprawą grupy OLODUM rządzi styl samba - reggae. Co noc są próby jakiejś szkoły niedaleko Pousady. Czasami człowiek zaczyna tęsknić za baile funk. 
 Najlepsze jest to, że kilka razy dziennie słyszysz ten sam rytm, to on się nie nudzi.Tutaj w muzyce siedzi słońce, uśmiech i styl życia. 

Trening z Gaviao? Uderzenie mocy! Przez pierwszą godzinę - cztery osoby na treningu, kolejne pół - dwie. Oczywiście, że dostałam do końca. Głównie dlatego, że oczarował mnie prowadzący - pozytywną energią, profesjonalizmem (mimo 21 lat) i sposobem prowadzenia treningów, troszkę podobnym do patrykowych. 

Poleciałam wziąć prysznic, przebrać ciuchy na wizytowe - czerwone abady i biała koszulka, i wraz z Gosią i Profesorem Baco pojechaliśmy na roda na Pedra Furada. Przecież nie mogłam opuścić urodzin brata, nie? 

Zostaliśmy naprawdę gorąco przyjęci. Ja w szczególności. Widać było, że logo nic nie znaczy. Wszyscy byliśmy u siebie. Ostatecznie z Tiriricą i Tattoo swoje przegadałam, a z Rabico też gdzieś się minęliśmy. 

Nie było spięć. Były ładne, mocniejsze akcje. I Profesor Baco, tak jak w drodze na roda był nieszczęśliwy, bo Polacas wyciągnęły go z domku na Pelourinho, tak z powrotem rozgadał się i powiedział, że mu się podobało. 




31.08. 

Poranny trening z Cigano. Targ i milion owoców. I nieudana podróż na Cabrueirę. Czekałam godzinę na jakiś autobus na Graca. 

- Jedzie na Graca? 
- Nie. 

I tak co chwilę. Słabo. Więc poszłam na Mercado Modelo. 

Salvador dzieli się, oprócz dzielnic, na dwie części Cidade Baixa (Miasto Dolne) i Cidade Alta (Miasto Wysokie). Z jednej do drugirj można przejść ulicą (która jest najbardziej niewdzięczną ulicą jaką kiedykolwiek widziałam) oraz zjechać/wjechać windą Lacerda za 15centavos. 

Weszłam na Mercado Modelo - najsłynniejszego targowiska Brazylii. Nie napiszę, że mają tu wszystko - głównie pamiątki. Pandeiros, berimbaus, torby, kolczyki... Poszłam na moquecę de camarao, taką potrawę z krewetek zrobioną na oleju palmowym dende. Mogłaby się nie kończyć. Spotkałam Profesorę Teka, z którymi porządnie porozmawiałyśmy o wszystkim - od Hary Krishna, przez capoeira do życia rodzinnego. I kupiłam korale. Coby mnie Iemanja chroniła. 

Wieczorem z dwiema Urugwajkami wyszłam na imprezę. Pierwsza - z okazji ostatniego dnia "Czarnego Miesiąca". Byli raperzy z faweli, batucada, która grała świetnie, jedyną jej wadą był fałszujący wokalista z zamkniętym gardłem. Pod koniec - hit - Saga Nova, koleś rozwalił mnie dwiema czapkami z daszkiem na głowie.   

Ciekawa była noc. O drugiej nad ranem usłyszałam berimbau. Nie wiedziałam czy zwariowałam, czy coś się ze mną dzieje. Paranaue. Nie mogłam zasnąć, może dlatego, że Janko Muzykant śpiewał naprawdę dobrze (później się okazało, że jest to wykonawca piosenki "Oh berimbau" grupy OLODUM). Po kilkudziesięciu minutach nastała cisza, zasnęłam. Chwilę później znów obudził mnie hałas, tym razem z recepcji. Szalona (eufemizm) ciężarna kobieta wbiegła za recepcjonistą do hostelu. Zaczęła krzyczeć, że nie wyjdzie, a policji powiedziała, że wciągamy tu kokainę. 

Do południa na niebie chmurki, dopiero później ogarnęłam się i wyszłam na Ribeirę, a stamtąd na spotkanie z chłopakami.

Ustawkę mieliśmy na czternastą pod kościołem Bonfim. Byłam wcześniej, oczywiście dopadł mnie jeden ze sprzedowców. Był o tyle ciekawszy od reszty Brazylijczyków, że posiadał encyklopedyczną wiedzę z historii i geografii i szukał kogoś do "sprawdzenia się". Gdy powiedziałam, że jestem z Polski, wymienił wszystkich sąsiadów i resztę Europy, z dokładnym umiejscowieniem. Mówił dużo, szybko i szukał słów o które mógłby się zaczepić w dalszej popisówce. Oprócz tego zna Mestre Zambiego, cały UNICAR i, uwaga, Torpedo (opisał pieprzyk i jogo duro). A różaniec próbował mi wcisnąć tylko raz.

Tom, Wojtek i Szajba zabrali mnie na Pedra Furada. Razem poszliśmy na roda na Humaita. Dużo różnych grup - tłok pod berimbau. Roda do której żeby wejść trzeba mieć taki szacunek, żeby wszyscy cię przepuścili, albo się wepchnąć na chama. Ani jedno, ani drugie mnie nie dotyczy, ale coś tam zagrałam. Gdy zaczął padać deszcz część capoeiristas w skundzie zniknęła, bojąc się wody. A energia podskoczyła. Kończyliśmy trzy albo cztery. Później jeszcze samba. Swoją drogą Dany z Timbalady był na roda. Piwko. Czekanie na Cachorro i VALEU, domek. 

2.09 

Poniedziałek zaczęłam treningiem z Estagiario Martelo. Strasznie nie podobał mi się jego wyraz twarzy, trening dobry, ale miałam średni humor.

Poprawił się, gdy przy Terreiro de Jesus zobaczyłam białe znajome ryjki z Pedra Furada. Razem zjedliśmy obiad i przeszliśmy się po Pelo. 

Dzięki osobie ustalającej grafik popołudniowy trening był z Gaviao. Tym razem trening na myślenie. Bardzo. Technika mi i Boli, wyszła może cztery razy. Energia na treningach jest megapozytywna. Motywuje. Rozciąganie mnie zabiło: najpierw motylek z obciążeniem, 10 minut, a później nogi przy ścianie na leżąco. Też dyszka. Tak jak normalnie idę do Pousady trzy minuty, tak tamtego dnia szłam kwadrans. 

Wieczorem wreszcie dotarłam na zajęcia Cabrueira. 
 


 Podstawy ogarnęłam dość szybko i chwilę później tańczyłam, prawie tak jak Ci powyżej.

3.09 
Wtorek dniem odpoczynku - z Gosią, Francuzkami i Belgijką pojechałyśmy na moją wyspę - Ilha de Mare. Długa - prawie dwugodzinna droga wiodła nas przez różne dzielnice Salvadoru. Od centrum, portu przez dalsze centrum i fawele, aż do pustych pagórków na których pasterze wypasali krowy. Z pętli popłynęłyśmy na wyspę. Są na niej różne plaże, a więcej jest mieszkańców zdziwionych turystami, niż tych drugich. Mimo tego, wyspa jest jedną z najsłynniejszych w rehionie Bahia (sam prezydent spędza tu wakacje), turyści jeszcze nie wpłynęli na życie miejscowych. Jest naprawdę spokojnie, w odróżnieniu od plaż Salvadoru.









Zrobiłam brzuch, trochę capoeira w wodzie i z czystym sumieniem z dziewczynami zjadłyśmy moqueca popijając caipirinha.



Wieczorem roda - apresentacao (pokaz) w Akademii. Professor Baco zniszczył mnie w stylu Torpedo :) Dwa razy leżałam. Za trzecim się nie dałam. Dobre jest to, że spokojnie można pograć i to z bardziej zaawansowanymi od siebie. Od estagiario w górę.

Spędziłam wtorkową noc na Pelourinho. Tak jak mi mówili - Pelourinho só na terca (Pelourinho tylko we wtorki). Prawda. Zwyczaj świętowania właśnie drugiego dnia tygodnia, wzięła się z tradycji kościelnej. W głównym kościele Pelourinho - Rosario dos Pretos we wtorki odbywała się spowiedź, a po niej najważniejsze święta - chrzty, śluby. A wiadomo, że później trzeba wypić. I tak zostało.

Wtorkową nocą Pelourinho brzmi. Batucadą, sambą, pagode. Pelourinho tańczy wraz z ludźmi idącymi za bębnami. Trafiłyśmy z Gosią na Pelo Swing - zrobiłyśmy z nimi z nimi rundkę po głównym ulicach, aż do placy Terreiro de Jesus. Naszym głownym choreografem był mężczyzna na oko czterdziestoletni o aparycji żebraka. Ale poszliśmy za nim, bo animował tłum. Na Terreiro grali sambę. Wokalista fałszował wybitnie, co jakiś czas brał rozentuzjazmowane dziewczyny na scenę żeby potańczyły sambę.

4.09. Pelo seu aniversario

Po treningu z Profesorem Baco, pojechałam szukać biletów na Danielę,a wieczorem poszłam na urodziny Mestre Bamba. Zrobiłyśmy z Anią i Gosią sałatkę owocową w arbuzie. W Akademii okazało się, że przybyła ekipa UNICARU, więc zaśpiewaliśmy "Sto Lat".



Usiedliśmy przy stoliku, kelnerzy z humorami przynosili mięso, sery i napoje. W trakcie świętowania wjechał świecąco-grający samochód z życzeniami dla Mestre. Przemowy osób z rodziny i Mestre Orelha.  A później gry Mestre z trzema osobami: Professorem Baco, Estagiario Martelo i Mestre Tonym. Szczęka opadała. Mój mózg został zmiażdżony, nawet bardziej, gdy usłyszałam że to było "takie 50% normalnej gry Mestre"




.

Trochę rozczarowani brakiem roda rozpoczęli biesiadę. Gdy ptysie z UNICARU sobie poszły, w ciagu dziesięciu sekund pojawiło się dookoła mnie strasznie dużo Brazylijczyków. I Afrykańczyk mówiący mieszanką francusko-brazylijską.


6.09 
W piątek po południu znów trening z Gaviao. Na początku CROSSOEIRA, a później tesoura. I, jako że był piątek - RODA DE CAPOEIRA. Przyszło około dziesięciu osób, w tym sam Mestre Bamba.

Rodas w ACMB są pokazowe, co nie znaczy, że nie dostaniesz kopnięcia na twarz, albo nie przetarzają cię po podłodze. Zostałam wyznaczona do zaprezentowania sekwencji z Professorem. Przydało się to wałkowanie przed batizado. Gdy rozpoczęła się roda, Mestre wezwał mnie pod berimbau. Serducho łopotało. Dobra gra, zakończona daniem compasso na twarz. Nie mi. Jemu. Mestre. Takiego "OPPA!" pod moim adresem jeszcze nie słyszałam. Miałam naprawdę dobry dzień i roda. Dużo myślałam podczas gry. Wreszcie.

Po roda - KONCERT DANIELI MERCURY! ! !
Miał się zacząć o 22. O 23.30 weszła grupa Batucady, pół godziny później Ju Moraes zrobiła przydługi, bo dwugodzinny, ale bardzo dobry koncert. "Królewna" weszła na scenę o drugiej. Zaczęła śpiewać i tańczyć. Szalała na scenie. Nikt tak nie rzuca mikrofonem jak ona <3 Pozwoliła dwóm gościom z widowni wejść na scenę i tańczyć sambę. I "E La Vou Eu". Ciarki przez cały czas. Kocham ją.

 
Cały czas trenuję ostro. Nie przestaję. Pozdrawiam mocno :))




28 sierpnia 2013

Vida dura.

Znalezienie Chrystusa, które było moim głównym celem podróży do Rio nie należało do łatwych....

W niedzielę wieczorem dotarłam do Rio. Dzielnica Leblon - najdroższa w mieście. Dwupoziomowe mieszkanie, na najwyższym piętrze, z basenem. Czemu się tak bardzo tym chwalę? Bo zwykle podróżuję w stylu niskobudżetowym - hostele, kanapki na trzy dni. Takie mieszkanko było wygraniem życia i prezentem pod choinkę ;)

Nie muszę wspominać, że poniedziałek zaczęłam od zgubienia się? Najwyraźniej przez zamknięcie ulic, spowodowne budową nowej linii metra, która stoi w miejscu przez strajk.


Pamiętacie tegoroczne czerwcowe strajki w Brazylii? Ludzie domagali się pokazania rachunków. Mistrzostwa Świata 2014 JUŻ pochłonęły więcej pieniędzy niż trzy ostatnie Mundiale razem wzięte. Nie ma pieniędzy na leki dla szpitali, brakuje reali na edukację, a tu budują nową stację metra, podwyższają ceny biletów, mimo tego, że rząd dostał potężną skarbonkę od FIFA. 

Wracając do tematu - po względnym odnalezieniu się, udałam się do Ogrodu Botanicznego. Fajny - dużo różnych krzaków :) Nigdy nie byłam wielką fanką roślin. Zwiedzanie uratowały małpki skaczące po drzewach, goniące się i spychające jedna drugą. Poza tym, są niesamowicie ludzkie. Uderzyło mnie to jak jednej spadł orzeszek i zaczęła się za nim oglądać. 














Miałam wejść na Chrystusa, aczkolwiek pojawiły się chmury. Hop do domu. 

Wtorek zaczęłam od spaceru plażami Leblon, Ipanema i Copacabana, na której znajduje się punkt sprzedaży biletów na Jezusa. 





Ostatnie wolne miejsca były na godzinę szesnastą, więc pojechałam do Centrum. Podczas podróży metrem wsiadło dwóch chłopaków z pandeiro (tamburynem). Zaczęli śpiewać i grać sambę. Reakcja publiczności - ponure miny i wzrok w podłogę, a nie czekajcie, tak by było w Polsce. Ludzie śpiewali razem z nimi, na końcu posypały się gromkie brawa i pieniążki. Dzień stał się piękniejszy. 

Muzeum Sztuki Rio (MAR) okazało się dobrym wyborem - piękny widok, świetna wystawa fotografii poświęconych Jezuskowi i kilkadziesiąt/kilkaset różnych obrazów. 









Kierunek Chrystus - hehehehehehe... Wysiadł prąd w tramwaju. Dziękuję dobranoc. Do trzech razy sztuka. 

Wróciłam do Centrum. Ogólnie - Centrum w Brazylii, to zwykle najtańsza (po fawelach) część miasta. Nowe ciuchy, płatki owsiane, białko i mleko sojowe. Były na wagę. Wysiadłam na Copacabanie. Do przejścia siedmiu kilometrów skłonił mnie wyłącznie księżyc. Niesamowity (jak zawsze - pozdro Lua). Na granicy Ipanemy i Leblon wypiłam Caipirinhę. O vida boa.


W środę wreszcie wjechałam na Corcovado. W połowie dosiadła się do nas grupka Batucady - samby karnawałowej i rozkręcili tramwaj. Chrystus, zdjęcia i do Araruamy. 




Daqui pra ali, de la pra ca.

12.08 Quase 22

Już nie mam jedyneczki z przodu. I coraz mi bliżej do 22 - wieku szaleństwa. Na urodziny dostałam dwa cudowne cuda - tort orzechowy i picanhę.



13.08. Tia 

Wreszcie udało mi się dotrzeć do Casa da Alegria, świetlicy dla dzieciaków z Muitrao - tutejszej faweli. Półtora roku temu zaczęłam regularnie pomagać Mestre w zajęciach. Dzieciaki mnie pokochały - z wzajemnością. Gdy weszłam, w połowie treningu, wszystkie, w jednym momencie się na mnie rzuciły.

Później pojechałam zobaczyć projekt Jeana - CAPOEIRARTE. Tam też kilka znajomych twarzy. I wielki szacunek dla mojego blondwłosego brata - w ciągu pół roku zdobył czterdzieścioro uczniów, którzy reprezentują naprawdę bardzo wysoki poziom.


14.08 Atrazada

Wchodzisz po dwóch dniach na fejsbóka i znajdujesz najcudowniejsze wideo na świecie, z życzeniami od ASC.

Poza capoeirą, którą w Araruamie miałam zamiar odpuścić, zaczęłam chodzić na siłownię, na zajęcia CIRCUITO SAUDE - taka Crossoeira - dużo ćwiczeń, małe obciążenie, jak najwięcej powtórzeń na minutę, POT.




20 sierpnia 2013

Szukając stejka życia

13.08 Brooklyn

Lot do São Paulo był bardzo spokojny. Dzięki udostępnionej filmotece dwanaście godzin minęło szybko. Gdy wysiadłam na lotnisku, poczułam się jak w domu – coxinhas, mate leão, pão de queijo. I wreszcie udało mi się znaleźć Wi-Fi.


Wychodząc z samolotu w Buenos Aires poczułam zimno... Końcówka zimy – taka nasza marcowa pogoda. Od razu znalazłam odpowiedni autobus, nie miałam drobnych a tu można płacić tylko monetami. Kierowca pozwolił mi jechać na gapę. Inna sprawa, że nie powiedział mi, gdzie mam wysiąść. Więc zrobiłam rundkę po Buenos Aires. Przesiadłam się, ale nadal nie miałam drobnych. Jakaś para uratowała mnie, stawiając wycieczkę. Karma wraca. Doszłam do hostelu, w który od razu zaprzyjaźniłam się z recepcjonistą Alejandro (tak, przez “h” jak w telenowelach) i barmanem Sergio. Bo mój hostel ma bar na dachu. Z widokiem.

Prysznic, check-in i przechadzka. Jak zwykle nie w tę stronę i zagłębiłam się w okołodworcową, mniej ciekawą okolicę. Na pierwszy rzut oka (i kilka kolejnych też) w Buenos Aires jest bardzo dużo klasy średniej. Nie wiem czemu, ale stolica Argentyny kojarzy mi się strasznie z Nowym Jorkiem, pokazywanym w filmach. Tylko mniej Czarnoskórych. Też dziwne. Japończyków prawie nie ma.

W każdym razie – pierwsza przechadzka dwiema ulicami, a ja zostałam oczarowana tym miastem.
No i wołowiną (chociaż, mimo tego, że przebiła wszystkie stejki jakie w życiu zjadłam, czuję że można znaleźć jeszcze lepszą).




Zobaczyłam kilka najważniejszych zabytków – Plac Kongresowy, Casa Rosada i port.











Wróciłam do hostelu, chwilę porozmawiałam z moimi współlokatorami z Australii. Kurczę, mimo tego, że uważam mój angielski jest naprawdę na dobrym poziomie, to nie mogłam ich prawie zrozumieć. Dziwni jacyś...

4.08 Caminito
Przed dziesiątą wyszłam z hostelu udając się w kierunku San Telmo – dzielnicy, w której w niedziele odbywa się megatargowisko wszystkiego.





Dygresja (tłumacząca wiele). Moja mapa wygląda tak, że mam zaznaczone miejsca, które muszę odwiedzić: zielonymi kółeczkami (do tego literki: b – bounce, k – kawa, t – tango, Ph! – party hard, J – jedzenie) i czarnymi kółeczkami (zabytki).

Wracając do zwiedzania. Myślałam, że idę zobaczyć jakiś ważny plac, a później zapytam kogoś, gdzie jest targ. Targ San Telmo znalazł mnie sam, zaskoczył, osaczył i zachwycił. Pojęcie WSZYSTKO nabrało dosłownego znaczenia. Ostatecznie – nie kupiłam nic. Za dużo.






Po wyjściu z targu i stanu poważnego szoku, poszłam na stadion Boca Juniors (kojarzycie Diego Maradonę?). Dzielnica La Boca – średnio przyjaźnie wygląda (jak taka lepsza fawela). Wybroniłam 20 pesos zniżki i zwiedziłam muzeum klubu, które, o dziwo, nie jest poświęcone Boskiemu Diego.







Po wyjściu nóżki doprowadziły mnie do jednej z głównych atrakcji Buenos Aires – El Caminito. Taka uliczka kolorowych domków. Podobno, gdy kończyła się jedna farba, którą mieszkańcy malowali fasady, brali pierwszą z brzegu nie zastanawiając się nad tym, czy pasuje, czy nie. Efekt rozbrajający.
Miałam też okazję zobaczyć tango. Bijący sensualizm.







W drodze powrotnej zaskoczył mnie tłum na San Telmo. Ilość osób na metr kwadratowy porównywalna do tej podczas Karnawału. Łokcie przed siebie, klapki na oczy i na Wałbrzych! Gdzieś mignął mi Jack Sparrow.

Skype, stejk z Burgundem i film w salonie z Kangurami. A później małe czytanko, rozmowa z Urugwajczykiem i spanie.


5.08 Guitarra
Muszę kiedyś odpalić mapy Google i zobaczyć ile przeszłam (update: nie licząc błądzenia i wyjścia na stejka, w przybliżeniu – 15 kilometrów).

Po śniadanku poszłam zobaczyć (kolejny) cmentarz. Stadiony i nekropolie stały się głównymi punktami zwiedzania miast. Akurat trafiłam na pogrzeb (O.o). Ludzie nie mieli kwiatów, sama ceremonia też trwała nie więcej niz pół godziny. Ja w tym czasie nasycałam się widokiem grobowców takich jak w Mediolanie i rozpracowywałam ich budowę. Otóż pod całą kapliczką, w której „na widoku” jest trumna (widziałam jedną rozwaloną – zarys umarlaka pod jakimiś materiałami) znajdują się podziemia z półkami na inne trumny, kolejnych członków rodziny. Jeden wywietrznik wywarzono, zajrzałam, przekazuję, jakby ktoś się kiedyś zastanawiał.




Wyszłam na ulicę del Libertador, szukając Biblioteki Narodowej. BUCH! Kolejny ogromny budynek w Buenos Aires. I obok jest jakaś filia imienia Gombrowicza. Aż miło. (zdjęć nie ma. komputer zjadł)



Doszłam do Ogrodu Botanicznego. Krzaki, drzewa, przyroda, takie tam.
Dalej miałam jechać metrem, ale zdecydowałam, że do największej argentyńskiej księgarni dostanę się na nóżkach (no bo co to jest pięć przystanków metrem...).

El Ateneo było kiedyś teatrem/operą, teraz wszędzie są półki z książkami, a na scenie jest kawiarnia i miejsca do czytania.

Żołądek zaczął się odzywać. Niestety, wybrana przeze mnie restauracja była zamknięta (wszystkie jadłodajnie w pobliżu San Telmo, po wielkim targu w niedzielę, zaczynają żyć dopiero około dziewiętnastej w poniedziałek). Znów spędziłam półtorej godziny na szukaniu knajpy i wołowiny życia. I znalazłam deptak. I stejka życia. A! Wcześniej spotkałam Malfadę, pierwszą Panią Filozof Argentyny.




W recepcji hostelu Alejandro szlifował grę na gitarze.
A: Śpiewasz?
Ja: Tylko po portugalsku.
A: A znasz Natiruts?
...
Chwilę później śpiewałam to:


Następnie powymienialiśmy się muzyką  na jutubie.

Około 21 poszłam do baru. Tam wypiłam piwo. Błąd. Nie skończyło się rzygankiem, ale mój żołądek po przygodzie z tłokiem nie cieszy się z alkoholu. A noc się dopiero zaczynała. Dużą, międzynarodową grupą (złożoną z Kangurów i reszty) poszliśmy na bounce’y.
Impreza godna Brooklyn’u. Włącznie z bójkami, dymem na parkiecie i laską, która prawie wyskoczyła do mnie z pięściami... No i niskimi Czarnoskórymi mężczyznami w kolorowych czapeczkach. Impreza naprawdę warta przeżycia. No i DJ – czapki z głów!

6.08 „Bienvenido al desordem”
Ostatni dzień w Buenos Aires (bo w ramach oszczędności zdecydowałam się spać na lotnisku) zaczęłam od pójścia do ESMA, Szkoły Militarnej, która okazała się być w remoncie. Mimo tego, nie żałuję, bo kilka przecznic dalej była ulica ze „wszystkim tanim” -> ZAKUPY!

Ostatnie samojebky, stejk. Gdzieś minęłam ulicę Jujuy, a „J” w hiszpańskim się czyta jak „H”. Znalazłam tez przemiłą kawiarnię. Kawa nie zwaliła mnie z nóg, ale miejsce specyficzne, kolorowe.



W drodzę na lotnisko, minęłam slumsy, w ramach robienia klimatu w słuchawkach De La Soul i RUN DMC.

Mój ryjek po cudownym, intensywnym, megamęczącym tygodniu.