13.08 Brooklyn
Lot do São Paulo był bardzo spokojny. Dzięki udostępnionej
filmotece dwanaście godzin minęło szybko. Gdy wysiadłam na lotnisku, poczułam
się jak w domu – coxinhas, mate leão, pão de queijo. I wreszcie udało mi się
znaleźć Wi-Fi.
Wychodząc z samolotu w Buenos Aires poczułam zimno...
Końcówka zimy – taka nasza marcowa pogoda. Od razu znalazłam odpowiedni
autobus, nie miałam drobnych a tu można płacić tylko monetami. Kierowca
pozwolił mi jechać na gapę. Inna sprawa, że nie powiedział mi, gdzie mam
wysiąść. Więc zrobiłam rundkę po Buenos Aires. Przesiadłam się, ale nadal nie
miałam drobnych. Jakaś para uratowała mnie, stawiając wycieczkę. Karma wraca.
Doszłam do hostelu, w który od razu zaprzyjaźniłam się z recepcjonistą
Alejandro (tak, przez “h” jak w telenowelach) i barmanem Sergio. Bo mój hostel
ma bar na dachu. Z widokiem.
Prysznic, check-in i przechadzka. Jak zwykle nie w tę stronę i zagłębiłam się w okołodworcową, mniej ciekawą okolicę. Na pierwszy rzut oka (i kilka kolejnych też) w Buenos Aires jest bardzo dużo klasy średniej. Nie wiem czemu, ale stolica Argentyny kojarzy mi się strasznie z Nowym Jorkiem, pokazywanym w filmach. Tylko mniej Czarnoskórych. Też dziwne. Japończyków prawie nie ma.
Prysznic, check-in i przechadzka. Jak zwykle nie w tę stronę i zagłębiłam się w okołodworcową, mniej ciekawą okolicę. Na pierwszy rzut oka (i kilka kolejnych też) w Buenos Aires jest bardzo dużo klasy średniej. Nie wiem czemu, ale stolica Argentyny kojarzy mi się strasznie z Nowym Jorkiem, pokazywanym w filmach. Tylko mniej Czarnoskórych. Też dziwne. Japończyków prawie nie ma.
W każdym razie – pierwsza przechadzka dwiema ulicami, a ja
zostałam oczarowana tym miastem.
No i wołowiną
(chociaż, mimo tego, że przebiła wszystkie stejki jakie w życiu zjadłam, czuję
że można znaleźć jeszcze lepszą).
Wróciłam do
hostelu, chwilę porozmawiałam z moimi współlokatorami z Australii. Kurczę, mimo
tego, że uważam mój angielski jest naprawdę na dobrym poziomie, to nie mogłam
ich prawie zrozumieć. Dziwni jacyś...
4.08 Caminito
Przed dziesiątą
wyszłam z hostelu udając się w kierunku San Telmo – dzielnicy, w której w
niedziele odbywa się megatargowisko wszystkiego.
Dygresja
(tłumacząca wiele). Moja mapa wygląda tak, że mam zaznaczone miejsca,
które muszę odwiedzić: zielonymi kółeczkami (do tego literki: b – bounce, k – kawa,
t – tango, Ph! – party hard, J – jedzenie) i czarnymi kółeczkami (zabytki).
Wracając do
zwiedzania. Myślałam, że idę zobaczyć jakiś ważny plac, a później zapytam
kogoś, gdzie jest targ. Targ San Telmo znalazł mnie sam, zaskoczył, osaczył i
zachwycił. Pojęcie WSZYSTKO nabrało dosłownego znaczenia. Ostatecznie – nie kupiłam
nic. Za dużo.
Po wyjściu z
targu i stanu poważnego szoku, poszłam na stadion Boca Juniors (kojarzycie
Diego Maradonę?). Dzielnica La
Boca – średnio przyjaźnie wygląda (jak taka lepsza fawela). Wybroniłam
20 pesos zniżki i zwiedziłam muzeum klubu, które, o dziwo, nie jest poświęcone
Boskiemu Diego.
Po wyjściu nóżki
doprowadziły mnie do jednej z głównych atrakcji Buenos Aires – El Caminito. Taka
uliczka kolorowych domków. Podobno, gdy kończyła się jedna farba, którą
mieszkańcy malowali fasady, brali pierwszą z brzegu nie zastanawiając się nad tym,
czy pasuje, czy nie. Efekt rozbrajający.
W drodze
powrotnej zaskoczył mnie tłum na San Telmo. Ilość osób na metr kwadratowy
porównywalna do tej podczas Karnawału. Łokcie przed siebie, klapki na oczy i na
Wałbrzych! Gdzieś mignął mi Jack Sparrow.
Skype, stejk z
Burgundem i film w salonie z Kangurami. A później małe czytanko, rozmowa z
Urugwajczykiem i spanie.
5.08 Guitarra
Muszę kiedyś
odpalić mapy Google i zobaczyć ile przeszłam (update: nie licząc błądzenia i wyjścia na
stejka, w przybliżeniu – 15 kilometrów).
Po śniadanku poszłam
zobaczyć (kolejny) cmentarz. Stadiony i nekropolie stały się głównymi punktami
zwiedzania miast. Akurat trafiłam na pogrzeb (O.o). Ludzie nie mieli kwiatów,
sama ceremonia też trwała nie więcej niz pół godziny. Ja w tym czasie nasycałam
się widokiem grobowców takich jak w Mediolanie i rozpracowywałam ich budowę. Otóż
pod całą kapliczką, w której „na widoku” jest trumna (widziałam jedną rozwaloną
– zarys umarlaka pod jakimiś materiałami) znajdują się podziemia z półkami na
inne trumny, kolejnych członków rodziny. Jeden wywietrznik wywarzono,
zajrzałam, przekazuję, jakby ktoś się kiedyś zastanawiał.
Wyszłam na ulicę
del Libertador, szukając Biblioteki Narodowej. BUCH! Kolejny ogromny budynek w
Buenos Aires. I obok jest jakaś filia imienia Gombrowicza. Aż miło. (zdjęć nie ma. komputer zjadł)
Doszłam do Ogrodu
Botanicznego. Krzaki, drzewa, przyroda, takie tam.
Dalej miałam
jechać metrem, ale zdecydowałam, że do największej argentyńskiej księgarni dostanę
się na nóżkach (no bo co to jest pięć przystanków metrem...).
El Ateneo było
kiedyś teatrem/operą, teraz wszędzie są półki z książkami, a na scenie jest
kawiarnia i miejsca do czytania.
Żołądek zaczął
się odzywać. Niestety, wybrana przeze mnie restauracja była zamknięta
(wszystkie jadłodajnie w pobliżu San Telmo, po wielkim targu w niedzielę,
zaczynają żyć dopiero około dziewiętnastej w poniedziałek). Znów spędziłam
półtorej godziny na szukaniu knajpy i wołowiny życia. I znalazłam deptak. I
stejka życia. A! Wcześniej spotkałam Malfadę, pierwszą Panią Filozof Argentyny.
W recepcji
hostelu Alejandro szlifował grę na gitarze.
A: Śpiewasz?
Ja: Tylko po
portugalsku.
A: A znasz
Natiruts?
...
Chwilę później
śpiewałam to:
Następnie
powymienialiśmy się muzyką na jutubie.
Około 21 poszłam
do baru. Tam wypiłam piwo. Błąd. Nie skończyło się rzygankiem, ale mój żołądek
po przygodzie z tłokiem nie cieszy się z alkoholu. A noc się dopiero zaczynała.
Dużą, międzynarodową grupą (złożoną z Kangurów i reszty) poszliśmy na bounce’y.
Impreza godna
Brooklyn’u. Włącznie z bójkami, dymem na parkiecie i laską, która prawie
wyskoczyła do mnie z pięściami... No i niskimi Czarnoskórymi mężczyznami w
kolorowych czapeczkach. Impreza naprawdę warta przeżycia. No i DJ – czapki z
głów!
6.08 „Bienvenido
al desordem”
Ostatni dzień w
Buenos Aires (bo w ramach oszczędności zdecydowałam się spać na lotnisku)
zaczęłam od pójścia do ESMA, Szkoły Militarnej, która okazała się być w
remoncie. Mimo tego, nie żałuję, bo kilka przecznic dalej była ulica ze „wszystkim
tanim” -> ZAKUPY!
Ostatnie
samojebky, stejk. Gdzieś minęłam ulicę Jujuy, a „J” w hiszpańskim się czyta jak
„H”. Znalazłam tez przemiłą kawiarnię. Kawa nie zwaliła mnie z nóg, ale miejsce
specyficzne, kolorowe.
W drodzę na
lotnisko, minęłam slumsy, w ramach robienia klimatu w słuchawkach De La Soul i RUN DMC.
Mój ryjek po cudownym, intensywnym, megamęczącym tygodniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz