18 kwietnia 2012

trzynasty

W poniedziałek wielkanocny moja klasa miała sprawdziany, więc po dwóch godzinach poszłam na Praca w celu wykorzystania darmowego internetu. Wróciłam do domu, zjadłam sałatkę i pojechałam na Ponte dos Leites, udzielić treningu dzieciakom z CRAS (taka świetlica).

Dużo bałaganu. Po raz pierwszy grupy były rozdzielone, ale młodsze dzieciaki przyszły wcześniej. Przeszkadzały na tyle, że gardło mi prawie wysiadło. Na koniec usiadłam na ławce i spędziłam chyba pół godziny z Gabrielem, jedząc deser z bananów.



We wtorek od rana zaczęło się źle. Obudziłam się z bólem ucha. Pojechałam do Sapinho. Normalnie prowadzę tam treningi w środy, ale wymieniłam się z Jeanem, żeby jechać do szkoły Faustina dnia następnego. Jak zwykle o ósmej rano nic nie jechało w kierunku Cical. Wzięłam moto taxi. W trakcie jazdy użądlił mnie marimbondo (chyba szerszeń). I nie miałam drobnych żeby zapłacić. A dokładnie kierowca nie miał jak wydać reszty. Wziął więc numer telefonu. Podałam fałszywy.

Dzieciaki z Sapinho miały jakiś gorszy dzień. Właściwie zawsze mają gorsze dni, ale tym razem nie dawałam rady. Wysłałam piątkę na dywanik. Później się uspokoili. I tak miałam mniej problemów niż opiekunki - one w celu opanowania chłopaków musiały pracować w trójkę.

Z dziewczynkami z popołudnia nie miałam problemów. Wiedziałam, co zostawić na koniec, żeby nie wyjść ze szkoły negatywnie naładowana.



Swoją drogą - mam ucznia, który ma na IMIĘ John Lennon.

W środę pobudka o piątej trzydzieści i wycieczka z Kathariną do szkoły Faustina.

Na początek dzieciaki śpiewały hymny - Brazylii i Araruamy, który osobiście uważam za porażkę. Kojarzy mi się z disco - polo. Rozbroił mnie jeden dzieciak, poruszający szyją w rytmie umca - umca.

Uwielbiam tę szkołę. Kojarzy mi się z naprawdę dobrymi momentami, kadra nauczycielska jest przemiła i dzieciaki są zdyscyplinowane. Mogłam spokojnie puścić je same na boisko i gdy tam dochodziłam rzędy były gotowe.

Byłam kilkanaście minut w domu i pojechałam na roda do Iguaby. Roda boa. Tylko mało grałam, kolana wysiadały.

W czwartek po raz pierwszy pojechałam do szkoły Lagoa, położonej za Sao Vicente, blisko jeziora Juturnaiba. Droga asfaltowa na motorze była pestką, gdy wjechaliśmy na tę piaskową, myślałam, że nie przeżyję.

Znam większość szkół w obrębie Sao Vicente. Do tej pory za najpiękniejszy krajobraz, uważałam ten z Prodigio (krowy, góry, fazendy). W momencie, gdy zobaczyłam jezioro, padłam. Plułam sobie w twarz, że nie wzięłam aparatu, ale przynajmniej mam argument, żeby tam wrócić.

Szkoła jest na wzniesieniu, także widok jest idealny. Wielka połać wody. Za nią góry, po bokach schodzące do jeziora wzgórza pełne drzewek pomarańczowych. Mama powie coś o Morskim Oku i wspomni jak to kochałam naturę kilka lat temu. Kevcio zrobi wykład o morenie czołowej.

Wróciłam Hondą do Araruamy, prosto na trening na Mutirao. Kocham uwielbiam. Wręczyliśmy dzieciakom z Mestre czekoladki. Ode mnie i Cavalo. Dorzuciłam się.

W piątek miałam jechać do Prodigio. Tylko zaspałam. A do szkoły jeździ dwa razy dziennie - o siódmej i jedenastej. Nie wiedząc co robić, najpierw zadzwoniłam do Jeana, który nie odbierał, później czekałam na jego kolegę, który być może znał jego inny numer, następnie poszłam wysłać wiadomość ostrzegającą na fejsbuku, a ostatecznie pojechałam do Sao Vicente, bo tam łatwiej rozwiązać sprawę dojazdu.

To był piątek trzynastego. Można powiedzieć, że miałam dużo szczęścia w nieszczęściu.

Czekałam na przystanku w Sao Vicente. Podjechał autobus jadący do szkoły Faustina. Spytałam Roberto - kierowcę, czy wie, kiedy odjeżdża autokar do Prodigio. Ten zadzwonił do Joelsona i nawet mnie podwiózł na inny przystanek. Tam spotkałam siostrę dyrektorki ze szkoły.

Dojechałam spóźniona cztery godziny, poprowadziłam treningi dla dwóch grup. Naprawdę dobre.

Gdy czekałam na przystanku, po raz pierwszy w Brazylii zobaczyłam rysunek penisa.




Wróciłam do Araruamy, poszłam na trening, później na roda i do łóżka.

W sobotę od rana roda Tristezy. Uwielbiam, uważam, że klimat jest niepowtarzalny, tylko nie umiem grać na targu. Nie wiem czemu, ale nigdy nie miałam tam dobrego jogo. Tym razem oberwałam po nosie od laski z Abada. Queixada. Dokończyłam grę, usiadłam poza roda (która wyjątkowo była bardzo słaba) i próbowałam okiełznać turbulencje w głowie. Życie, nie? To stanowi część capoeira. Wróciłam do kółka, ale zajęłam się częścią muzyczną. Gdy energia nie wciąga, według mnie lepiej nie grać.

Skończyło się, poszłam do domu, wyprałam spodnie, zjadłam i pojechałam z dziewczynami z grupy, Jeanem i Patao do Rio na encontro feminino.

Od początku grałam dużo. I dobrze. Miałam poczucie reprezentowania grupy. Jako jedyna zagrałam Sao Bento Pequeno i Benguela, i gdy było jogo z Graduados. Wyszłam bardzo dumna. Motywowała mnie obecność chłopaków. Jeana, który milion razy powtarzał, żebym wchodziła, i Patao, bo rano mnie spytał, kiedy zacznę grać więcej. Axe wciągnęło.

Zaliczyłam pierwsze pożegnanie. Z córkami Mestre Bahia. Lat pięć i siedem. Nie powiedziałam, że prawdopodobnie szybko się nie zobaczymy, ale ta starsza chyba coś wyczuła i wyznała, że mnie kocha. Prawie się poryczałam.



Jak pomyślę, że takich momentów czeka mnie przeogromna ilość, to zaczynam się bać. W ogóle dzień mojego wyjazdu z Araruamy, będzie prawdopodobnie najsmutniejszym jak do tej pory dniem mojego życia.

W niedzielę od rana poszłam na chrzest Marrentinho, jednej z moich trzech miłości brazylijskich i Renato. Po pierwsze - obiecałam, a po drugie byłam bardzo ciekawa, jak to wygląda w kościele ewangelickim.

Zanim wyruszyliśmy poznałam braci, mamę, ciocię i babcię Matheusa. Jego pięcioletni brat pokochał mnie od razu. Serio. Od momentu, gdy podał mi rękę nie odstępował mnie na krok.

Chrzest, ku mojemu zaskoczeniu, nie odbywał się w kościele, ale w domu z basenem. Najpierw pastor wytłumaczył czym jest chrzest, do czego potrzebny jest kościół (do tłumaczenia Biblii i niczego więcej) i zaśpiewaliśmy kilka piosenek. Później chłopacy założyli białe szaty i weszli do basenu, gdzie po krzyknięciu AMEN!, zostali "zanurkowani" i stali się oficjalnie częścią kościoła ewangelickiego.

Potem był grill. Zostałam chwilę, a później uciekłam do domu na obiad.

Po obiedzie, pojechałam do Izby Przyjęć. Ucho nie przestawało boleć i wolałam nie ryzykować. Nie było kolejki. Lekarz nawet się nie podniósł z krzesła - spojrzał na ucho, pociągnął, krzyknęłam z bólu, wypisał mi receptę. Dostałam dwa zastrzyki (po jednym w każdy pośladek), krople i antybiotyk.

Później poszłam do kina na nową Królewnę Śnieżkę. Mile spędziłam czas.

Wróciłyśmy z Kathariną do domu i wtedy się zaczęła najdziwniejsza część dnia/doby. Po jedenastej zadzwonił Jean, czy wyjdziemy na pizzę. Odpowiedziałam, że nie, że pada i siedzę w basenie. Odpowiedź? "Martyyyyyyyyyna, zawsze chciałem się wykąpać w basenie podczas deszczu".

W skrócie - ryzykowałyśmy z Kathariną wymianę, ale jak to mówią "No risk, no fun". Zrobiliśmy sobie sesję z Jeanem i Renato, chłopacy przejrzeli każdy kawałek naszego domku i wpół do drugiej zniknęli. Obyło się bez ekscesów, dzięki Bogu.



Obudziłam się o dziesiątej i czas zaczął mi uciekać. Jestem na antybiotyku - chyba mogę nie iść do szkoły, nie? Położyłam się w nowym znalezisku - hamaku i tak sobie egzystowałam.

Kilka zaległych zdjęć, z Wielkanocy i powielkanocy.


















.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz