22 stycznia 2012

Na Bahia de São Salvador

16.01.2012, Poniedziałek.
Bliżej Boga.

Poszłam spać późno, obudziłam się wcześnie.
Łazienka, śniadanie i byłam gotowa. Pojechaliśmy na lotnisko.
Nie lubię tych momentów, w których się stoi, nic nie mówi i czeka. Dlatego zawsze jak najszybciej idę na odprawę, tudzież wchodzę do pociągu/autobusu.

Przekroczyłam bramkę, kupiłam białe MMSy. Gdy już usiadłam w samolocie, Pan Steward poinformował mnie i współpasażerów z rzędu, że siedzimy przy wyjściach awaryjnych i jesteśmy odpowiedzialni za ludzkie życie. Dobra strona tych miejsc, to to, że dostaliśmy jedzenie jako pierwsi.

Nie wiem jak to się stało, ale w samolocie puścili nam "Kota w Butach". W pewnym momencie jest tam scena w chmurach. Spojrzałam za okno - chmury.

Lot minął szybko - bez turbulencji i potrzeby otwierania wyjść ewakuacyjnych.

Różnice dało się dostrzec już z góry (pamiętajcie, że jestem salwadorskim fanatykiem i nie wszystko jest obiektywne). Salvador jest jaśniejszy, bardziej przejrzysty niż Rio. Wydaje mi się, że to przez brak tylu  pagórków (które w Chrystusowym Mieście rzucają cienie) i czystość oceanu, który w Bahia jest naprawdę turkusowy.

Z lotniska dostałam samochód z szoferem, który zawiózł mnie do hotelu. Tam poznałam naszą opiekunkę - Darę. Chwilę później dojechały moje współlokatorki - Meksykanka Minerva oraz Amerykanka Allison. Pierwsza jest tancerką o bardzo mocnym charakterze, śpiącą nago, a druga strasznie grzecznym, sympatycznym, niepijącym, brazylijskim no-lifem.

Wieczorem do hotelu przyjechała grupa, która robi wycieczkę Northeast (cały region północno-wschodni). Trochę zdębiałam, gdy usłyszałam "Cześć, cześć". Zobaczyłam Martę, którą poznałam w Wiktorowie, na obozie przedwymianowym. Ucieszyłam się bardzo. Obie mamy problemy z polskim i dziwny akcent . Obgadałyśmy ludzi, opowiedziałyśmy sobie historie i podzieliłyśmy się wrażeniami.

Było nas razem około czterdziestu osób. Co chwilę ktoś zwracał się do mnie w innym języku. Amerykanie wyindywidualizowali się z rozentuzjazmowanego tłumu i rozmawiali między sobą z tych ichnim akcentem. I jedli makaron z kiełbasą i serem. 
Meksykanie z kolei są przesympatyczni i kochają cały świat. 


Na kolację wreszcie zjadłam takiego francuskiego naleśnika. Z białą czekoladą i goiabadą. Najlepsze połączenie na świecie. 
A faza na jedzenie krewetek mi nie przechodzi. 


Na koniec dnia w mojej głowie pojawiło się pytanie: Skąd się bierze deja vu?




17.01.2012, Wtorek. 
Tartarugas.

Wstałam wcześnie, bo wymieńcy wyruszali rankiem w dalszą podróż i mieli naszą czwórkę podrzucić na Praia do Forte. Podczas śniadania mój humor polepszyły dwie rzeczy: prawdziwy chleb i twaróg. Oprócz tego jogurt, owoce i jajecznica.


Do Praia do Forte było półtorej godziny drogi. Autobus był bardzo wygodny, więc dałam się porwać Morfeuszowi dość szybko. 


Na plaży spędziłyśmy około czterech godzin. Napadł na mnie krab. Obiad zjadłyśmy w Subway'u. Na drzewie leżały iguany. 



Przez cały ten czas czekałyśmy na drugą grupę wymieńców, która miała z nami zostać już do końca. 


Po obiedzie nie wróciłyśmy na plażę - poszłyśmy usiąść w centrum, w cieniu. Zobaczyłam baiankę. Gdy chciałam zrobić zdjęcie, przywołała mnie ręką. Wytłumaczyła, że to jej praca itp. W każdym razie, zaczęłyśmy rozmawiać. O kulturze, candomble, życiu. 


Konwersacja trwała spokojnie z pół godziny, później zrobiłam zdjęcia, dałam Fatimie pieniądze i poszłam poznać towarzyszy moich najbliższych dni. Dużo Meksykanów i jedna Polka - również Marta. 


Weszliśmy zobaczyć Projekt Tamar. Dużo dużych żółwi. Mimo, że śliczne, jakoś mnie nie powaliły na kolana. Był też rekin.



Po wyjściu dostaliśmy godzinę czasu wolnego. Szczerze powiedziawszy, zdziwiła mnie wszechobecność capoeira. Instrumenty, namalowane rodas na ulicy, dźwięki berimbau. Myślałam, że spotkam się z tym głównie w centrum Salvadoru - Pelourinho, Mercado Modelo. Taka niespodzianka. 


Dołączyłam do grupy chłopaków, gdy włączył im się tryb kobiecych zakupów usiadłam obok sprzedawcy z dreadami. Rozumieliśmy się w tym milczeniu. 


Pojechaliśmy na kolację. Po niej w hotelu czekało na nas mnóstwo wymieńców. Razem ponad sto osób. Wreszcie Włosi - do tej pory dziwił mnie ich brak. Poznałam wiecznie podekscytowanego  i gadającego Eduardo i Carlo, z którym zapewne mam wspólnych znajomych na fejsie. Jest z miejscowości trzydzieści kilometrów oddalonej od Padwy (Padovy?) i jego znajoma gościła kogoś z Polski. 
Pojawili się również Hindusi. Z jednym przedyskutowałam filmy z bollywoodu, zaśpiewał mi piosenkę, a później puścił muzykę z mp3. 


Do naszego pokoju dołączyła dziewczyna z Indonezji. Zdziwiła się widząc półnagą Minervę. 













18.01.2012, Środa 
Nativo. 

Podczas śniadania dało się usłyszeć mój język ojczysty. To z powodu Polaków, którzy również mieszkali w naszym hotelu. 

Najpierw wstąpiliśmy do marketu, kupić jedzenie na piknik na wyspie. Następnie przejechaliśmy przez miasto, by dotrzeć do portu. Widziałam z daleka Mercado Modelo i fawele. Są tu one bliżej "normalności". Nie wiem jak w Sao Paulo (Paulino - uzupełnisz?), ale w Rio dzielnice są bardziej odseparowane od reszty miasta. Często tylko wyglądem, ale są też prowizoryczne mury/ściany. Ludzie w Rio de Janeiro są bardziej uprzedzeni do"favelados". 


Skoro już jesteśmy uprzedzeń. Bernardo (kierownik wycieczki) zaczął opowiadać o plażach w Salvadorze - Itapua i innych. I mógłby tak mówić, ale w pewnym momencie dostał minusa. Za zdanie "Na plaże w mieście chodzą ludzie hmm... prości". No rzeczywiście - pieniądze są skomplikowane. Podpadło mi to słowo. Mógłby powiedzieć "biedni", ale zapewne naruszyłby jakiś kodeks rycerski. 


Wracając do wyprawy - wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy na naszą prywatną wyspę. W trakcie, kapitan włączył muzykę z Bahia. Poleciało "Tchubirabiron". Kto był mistrzem parkietu? Oppa!


Dotarliśmy. Wskoczyliśmy do lazurowej, przejrzystej, ciepłej wody i dopłynęliśmy końcówkę drogi do wyspy wpław. Oprócz nas była grupa ludzi z piwem. 





Leżałam sobie na plaży. Podniosłam się w celu zmiany pozycji i zobaczyłam grupkę trzech osób. Jedna niosła coś podobnego do wędki. Dopiero, gdy zobaczyłam cabaca, byłam pewna, że to berimbau.  


Capoeiristas mają radar. Myślę, że to wyraz oczu, gdy widzimy berimbau. Albo przywołujemy się wzrokiem. 


Pięćdziesięcioletni profesor capoeira angola spojrzał na mnie i zaczęliśmy rozmawiać. 


Renato wyglądał jak włóczęga, z plecakiem, dreadami i berimbau w ręku. Mieszka na wyspie. Bardzo rzadko płynie do miasta. Ćwiczy Capoeira Angola w FICA (Fundacao Internacional de Capoeira Angola). Jest uczniem ucznia ucznia Mestre Pastinha. Zaczęliśmy sobie śpiewać, ludzie robili nam zdjęcia. Niestety Renato nie spodobał się organizatorom, więc gwizdnęli na mnie i przywołali do siebie. Przeprosiłam mojego znajomego i poszłam zebrać burę. A Renato podążył swoją drogą, w rytmie berimbau. 


Chwilę później rozpoczęliśmy piknik. Część na plaży, część na łódce. Ja - tu i tu. 


W drodze powrotnej skuliłam się na ławce i zasnęłam. Po powrocie porozmawiałam z Japonką i Tajwanką. Ludzie z krajów mandaryńskojęzycznych (Chiny i Tajwan - z tych, których poznałam) strasznie się zacinają, mówiąc po portugalsku. Wyglądają jakby mieli jakąś blokadę. Oba języki mają zupełnie inną wymowę, akcent. Prawdopodobnie technicznie też inaczej się mówi (ułożenie języka, ust itp), więc Chińczycy i i Tajwańczycy mają naprawdę sporo problemów. 




19.01.2012. Czwartek. 
Sorte w chuj. 

Tego dnia wstałam cała podeksytowana - wreszcie mieliśmy zwiedzić Mercado Modelo i Pelourinho. Najpierw jednak poszliśmy zobaczyć latarnię morską. Dostaliśmy kwadrans. Na miejscu usłyszałam berimbau. Poszłam popatrzeć i... kolejne zaskoczenie, bo nie tak sobie wyobrażałam capoeira z Bahia. Później dopiero doszłam do wniosku, że nie mogę patrzeć przez pryzmat tego, co widzę w punktach turystycznych. Przecież prawdziwe jogo jest w akademiach. 




Skierowaliśmy się do Kościoła Nosso Senhor do Bomfim. Tak zwany święty od wstążeczek. Zawiązujesz na trzy razy, za każdym myślisz życzenie. Oprócz opasek, gdy ludzie mają problemy z jakąś częścią ciała, mogą zrobić jej odlew i zanieść do kościoła. Wtedy Święty pomoże ją uzdrowić. Jest jedna sala, w której zwisają z sufitu ręce, nogi, wątroby. Nawet penis się znalazł. 





Pojechaliśmy na Pelourinho. 


Tu dygresja - mam szczęście. Zawsze to powtarzam. 
Znacie piosenkę "Tem mare de sorte, tem mare de azar"? Nie? Nie szkodzi. 


Do rzeczy. Staliśmy na placu przy Terreiro de Jesus. Przewodnik swoje, ja rozglądałam się dookoła. I w momencie, gdy pokazał ulice do których nie można nawet zaglądać zobaczyłam osobę w charakterystycznej, brązowej koszulce UNICAR Wrocław. Sekundę później dostaliśmy czas wolny i zakaz chodzenia w pojedynkę. Martynka oczywiście pobiegła sama w zakazaną stronę. 




Stanęłam przed Meste Zambi, Majkelem i Edytą. Wyobraźcie sobie ten szok i euforie. Nikt z nas nie wierzył. Jestem przekonana, że gdybyśmy planowali spotkanie, nie wyszłoby tak "certinho". Mestre zaprowadził nas do restauracji z jedzeniem na wagę, sam poszedł na coś wegetariańskiego. Zjedliśmy razem, rozmawiając. Przyłapałam się na tym, że mózg mi działa po portugalsku. 




W pewnym momencie Majkel powiedział słowo "chuj". Made my day. 

Potem porozmawiałam chwilę z Mestre i rozdzieliliśmy się. 


Skierowałam się w stronę akademii ACMB. Zdjęłam japonki i weszłam do środka. Powiedziałam "boa tarde" żeby zakomunikować swoją obecność, ale nikt mi nie odpowiedział. Zaczęłam się rozglądać po akademii i nagle uslyszałam "Salve!". Obróciłam się - Mestre Bamba. Uściskaliśmy się serdecznie. Powiedział, że pamięta jak obiecałam, że przyjadę. To było naprawdę niesamowite. Szczególnie, że z tego, co słyszałam, trudno jest spotkać Mestre w akademii.


Opowiedział mi historię o Mestre Bimba, o capoeira. Wyjaśnił kilka spraw, co do których miałam wątpliwości. Obgadaliiśmy Torpedo. Naprawdę coś wspaniałego. Kupiłam płytę, poznałam córkę Mestre - Yasmin i skończył mi się czas. 


Pobiegłam na miejsce spotkania, po drodze zaliczając jeszcze jedno jogo. Tak jak pierwszemu capoeirista udało mi się wkleić martelo, tak od drugiego dostałam vengativa. Niby capoeira pod turystów, ale, gdy wiedzą że jesteś w temacie, to się nie litują. 


Poszliśmy zwiedzić kościół i zaczęliśmy schodzić w dół. I tu moje szczęście numer trzy. Gdy mijaliśmy Pousade Felipe i Ani, ta akurat wyglądała przez okno. A Kamila stała na korytarzu. Trochę pisków, kilka minut rozmowy i stety, niestety dalsza wycieczka. Na Mercado Modelo. Całe Pelourinho wydawało mi się znajome. Tu OLODUM, tam Akademia któregoś Mestre. Wszędzie nazwy, które kojarzyłam. Tylko za mało czasu. 




Zjechaliśmy windą na Mercado Modelo - najsłynniejszy i najstarszy targ w Salvadorze.



Zaczęłam robić zakupy. Minęłam jeden sklep, a tam znajoma twarz. Znajoma z internetu, ale tak charakterystyczna, że zostaje w pamięci. Professora Foguete z ACMB. Szczęście no.4. Przedstawiłam się, zaczęłyśmy rozmawiać, kupiłam u niej caxixi. Jejuuuu - świat jest mały. Bardzo mały. 


Dokończyłam zakupy, kończąc tym samym z pieniędzmi w portfelu. Zjadłam acaraje i popatrzyłam na capoeira. Show. 


Zrobiłam "papa Mercado Modelo". I wyruszyliśmy w citytour autobusem, celem wypoczęcia. 


Znacie tych wszystkich ludzi, którzy mówią, że capoeira nie pozwoli Ci przeżyć na ulicy? Może i nie, ale pomaga (niekoniecznie ofiarze). Wyjrzałam w pewnym momencie przez okno. Złodziej uciekał przed właścicielem skradzionej rzeczy. Ten zaczął go doganiać. Na to przestępca dał mu chapa de costa. Ofiara się zatrzymała. Złodziej uciekł. 


Pod koniec dnia pojechaliśmy na przedstawienie o kulturze afrobrazylijskiej. Candomble, taniec z ogniem, puxada de rede, maculele, capoeira, samba de roda. Do maculele wszystko było pięknie. Później zaczęło przypominać Czipendejlsów. Fakt, chłopcy mieli śliczne brzuchy i klaty i pięknie tańczyli, ale... kogoś, kto siedzi w temacie, nie zachwyciło. 




W hotelu czekała na nas impreza z wynajętym djem. Z Eduardo rozkręciliśmy parkiet przy naprawde złej muzyce. Partymonsters. Tańczyłam, nie tańczyłam, aż do momentu, w którym dj puścił funk. Powiem tak - pokazałam, kto jest z Rio de Janeiro (stan funku). 






20.01.2012 Piątek. 
Niecierpliwość. 

W ciągu dwóch godzin snu, śniły mi się naprawdę dziwne rzeczy. Nie przytoczę. 

Wstałam wcześnie, żeby zobaczyć wschód słońca. Myślałam, że to się dzieje szybciej. Po czterdziestu minutach wróciłam do łóżka. O ósmej poszłam zjeść śniadanie i pożegnać się z wymieńcami. 


O dziesiątej wyjechałam z Allison na lotnisko. Wreszcie znalazłam film "O pai, O!"
Nie szkodzi, że wydałam na niego fortunę. Warto. 


Z samolotu nie pamiętam startu - zasnęłam po pięciu minutach. Obudziłam się zdziwiona - w chmurach. 




Trzeba się dziwić.

Do 2013. 

Nie mam komputera. 

A! I chciałam podziękować Tacie, który zafundował mi wycieczkę! 
I Mamie, która też mnie nieco dofinansowała :) 
 

2 komentarze:

  1. Miło się czyta Twoje przygody :)
    Pozdrowienia z Białej
    Sasza :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz zdjecia meksykanki?

    ~Galo ;>

    OdpowiedzUsuń