2 stycznia 2012

Zniszczmy!


Jaki rok, tej!

Zapomniałam ostatnio napisać o strachu. Po roda u Tristezy bałam się przejść stu metrów. Fakt, że było to w araruamskiej faweli ma znaczenie. Pocieszyła mnie obecność sześcioletniego dziecka obok mnie. A ja jestem osobą, która generalnie rzadko się boi, plus mam nienormalną fascynację fawelami. W każdym razie - przeżyłam (i przeszłam to sto metrów z powrotem już sama). 



Trzydziestego pierwszego grudnia obudziłam się późno. Nawet nie zjadłam śniadania - poczekałam na obiad.

Później wyszłam na zdjęcia.

Chciałam zrobić tylko na przeciwko Praca, ale zobaczyłam pełno latawców od kitesurfingu na cyplu (jakieś dwa kilometry brzegiem laguny, jak nie więcej). Postanowiłam tam zajrzeć. Wiedziałam, że po drodze znajdę też sówkę i być może uda mi się podejść dostatecznie blisko.

Efekty przechadzki?







To + Yashica, z której nie wiem ile zdjęć w ogóle wyjdzie, bo wizjer jest z boku, niepołączony z obiektywem i zauważyłam, że przynajmniej raz nie zdjęłam kółeczka. Ehh... to "profesjonalne" słownictwo mnie wykańcza :))

Zaszłam jeszcze dalej, do spotu windsurfingowego, ale tam nikogo nie było.

Kupiłam małe wino, mango i guaranę o smaku acai. Wróciłam do domu, zgrałam zdjęcia, poukładałam pasjanse i przygotowałam sobie kolację. Wina wypiłam półtora kieliszka (rozcienczonego colą i guaraną) i zaprzestałam.

Po niej położyłam się do łóżeczka, obejrzałam jakąś starą Neo - Nówkę, kawałek "Solisty" i "Przyjaciół" i zastanawiałam się czy warto w ogóle wychodzić.

Ostatniego dnia roku 2011 podjęłam przynajmniej dwie dobre decyzje: że wychodzę i że nie biorę ze sobą pieniędzy.

Długo (około pół godziny) włóczyłam się sama, licząc na to, że spotkam kogoś znajomego. Zobaczyłam Eliane, przeszłam się z nią i zobaczyłam Jeana. Pijany, jeszcze bardziej doido niż zwykle. Z kolegami (btw: jak to jest, że zawsze jestem ja sama i mężczyźni?). Doczepiłam się. Wypiłam trochę Martini i Big Apple. I tak sobie staliśmy i rozmawialiśmy do północy. Wtedy się zaczęły wrzaski, uściski i fajerwerki. Te dziwne, kolorowe beczki z górnych zdjęć, to właśnie sztuczne ognie. Trzy platformy pełne materiałów pirotechnicznych ulokowano w większej odległości od brzegu. Widok był niesamowity. Skoro już kręcę się w temacie okołokulturowym, to krótko, rzecz o Sylwestrze w Brazylii.

Rozpoczyna się zwykle rodzinną kolacją w domu. Później każdy idzie w swoim kierunku. Jeszcze w dzień niektórzy puszczają kwiatki na wodzie - na szczęście. Bardziej religijni Brazylijczycy twierdzą, że to Macumba (takie czary, voo doo). No i zapomniałam o najważniejszym. Tradycją jest, że w Sylwestra trzeba się ubrać na biało. Myślę, że około siedemdziesięciu procent ludzi rzeczywiście się tego trzyma.

Wraz z Nowym Rokiem rozpoczął się SHOW - koncert. Same hity! Przy `Pais Tropical` (troche szybszej wersji)


rozpadało się jeszcze bardziej, potęgowało to nasze szczęście. Skakaliśmy, darliśmy się i w ogóle mieliśmy mistrzostwa świata w byciu szczęśliwym. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki! Wyglądałam, wyglądaliśmy, jak po kąpieli w lagunie (tylko deszcz jest czystszy).

Wróciłam do domu, wzięłam ciepły prysznic i postanowiłam popisać, i spędzić trochę czasu ze zmarłymi - mama mówiła, że jak się zapala świeczkę, to kręcą się gdzieś dookoła. Ponadto ponarkotyzowałam się kadzidełkiem sandałowym i Bobem Marleyem.

Patrzę sobię na tę datę - 1.01.2012 i tak jakoś wierzyć mi się nie chce.

Zaczynamy kolejny zajebisty rok!
Nakurwiać! Nie przestawać!


1.01.2012 Niedziela. Teleobiektywem zabij karalucha. 

Obudziłam się po prześlicznym śnie. Posiedziałam. Padało. Zrezygnowałam z Saquaremy. Pomyślałam, że pójdę się przejść. Znów na zdjęcia. Ale najpierw - wyciągnęłam pranie.



Męczyłam się z tym dłużej niż onegdaj z arielowym listem.

Przeszłam się. Wszystko wysprzątane. Wszystko zmył deszcz (w jakiej książce to było?) i pracownicy zatrudnieni przez Urząd Miasta (Prefeitura). 




                                                                buda dla psa ulicznego :)

I nie wierzę, że za dwa tygodnie (2 TYGODNIE!) będę w stolicy Bahia! Ehhh... Może wtedy zaszaleję i napiszę coś ambitniejszego... Zobaczymy.

A propos pisania. Gubię się. Strasznie się gubię i głupieję. Czytam z jednej strony Kazimierza Nowaka, z drugiej Barta Pogodę, a z trzeciej "Biuro Wszelkiego Pocieszenia" - trzy totalnie odmienne style, pomijam juz tematyke. Dwie pierwsze pozycje dają mi dużo do myślenia co do przyszłości, podróży. I zasiewają zwątpienie, dużo zwątpienia. Oj tam! Najpierw matura, później zobaczymy. Co do stylu - tak mi się wydaje... nie, nie - Jestem pewna: trzeba mieć swój! I tylko próbować go ulepszać. Nie ma co kopiować.

Eo eo, H2O.

Szczęśliwego Nowego Roku Misie Pysie! Żebyście byli co najmniej tak szczęśliwi jak ja! I te okropne, krzyczące dzieci za oknem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz