9 stycznia 2012

sorte.


Tydzień zaczął się oczekiwaniem na telefon od Rodzicielki, później kontynacja pod znakiem "Kevcio i jego besteiras", zakończył się dniem kombo (o dziesiątej i szesnastej capoeira <rano w grupie, później trening indywidualny od Mestre dostałam>, o wpół do szóstej siłownia, a później, na koniec, o dziewiętnastej roda de capoeira).

Na roda pojawił się Tristeza. Ewerton powiedział, że dawno tak wielkiego uśmiechu na mojej twarzy nie widział. Dostałam reklamówkę pełną goiabas (odsyłam do cioci Wiki) i zaproszenie na nielegalne (bo wbrew zakazowi Mestre) uczestnictwo w roda grupy Abada.

W nocy się obudziłam, bo coś po mnie chodziło. Prawdopodobnie karaluch lub jaszczurka. Przeszły mnie ciarki tak, że aż wstałam, zapaliłam światło i wytrzepałam kołdrę.


Sobota. Sem vontade.

Obudziłam się wcześnie zgodnie z planem pójścia na roda, ale nie chciało mi się grać. Mimo tego, wstałam z łóżka, pożarłam przepyszne śniadanie i wyszłam do kafejki, żeby złapać Katharinę i wyciągnąć ją do Cabo Frio na plażę.

Wychodząc z kafejki, spotkałam Ewertona, który namówił mnie na pójście na roda, chociażby w celu obejrzenia. A tam moje (znaczy Tristezy) dzieciaki. Pobiegłam do domu, przebrałam się i wróciłam, żeby grać. Roda bardzo dobra. I maculele. Najlepsze, jakie do tej pory widziałam. 



Znikąd, pojawił się Jean (pow meu amor - nao estou xingando vc, nao. vc ta lendo isso. tenho certeza. doido. melhor aprende polones seu burro rsrsrs <zaczął ostatnio bloga przeglądać i co chwilę pyta o co chodzi przy jego imieniu:)>) z bratem i kumplem, których poznałam w Sylwestra. Dali mi dziesięć minut na pójście do domu, spakowanie się, przebranie i powrót. Pojechaliśmy do Cabo Frio. Skróty myślowe: sim muito - plaża - pływanie - cztery osoby na jednym ręczniku - znowu pływanie - chmury.

Gdy zaczęło się zbierać na burzę, zwinęliśmy mój ręcznik i poszliśmy na dworzec, umierając z głodu. Zrobiliśmy zrzutkę na ciastka i wodę mineralną, wytargowaliśmy około pięćdziesięciu centavos, później chłopacy kupili chrupki i goiabadę (takie pyszne) i stanęliśmy w złej kolejce. Znaczy, to autobus podjechał na nie to stanowisko, co zwykle.

Ścisk większy, niż w pociągu Kolei Państwowych w dniach przed Bożym Narodzeniem. Tylko Jean się położył. Bo przeskoczył barierkę. Malandro.

Wróciłam do domu i zagrałam z Helle w karty. W "Dziurę" tudzież "Buraka". I w partiach był remis 2:2, w punktach przegrałam tysiącem punktów (to nie tak dużo, jak się wydaje).

Jest dwudziesta trzecia. Jutro wybieram się do Rio, ale nie wiem o której, bo Gustavo nie odbiera telefonu. Chciałabym wiedzieć, muszę pieniądze wypłacić. Żyję oszczędnie.

Zapomniałam - po raz pierwszy pękłam film w aparacie. Szkoda tylko, że to Yashicowy debiut oberwał. Nic na siłę.

Świetlik w pokoju znów. Jak się odbija od ściany, to świeci.


Niedziela. Jedzcie i pijcie.

Miałam być na placu o wpół do ósmej. Byłam pięć minut wcześniej, w celu wypłaty pieniędzy, tak skrzętnie zachowywanych od początku tygodnia/miesiąca/roku.

Kupiłam wodę w barze. Za mną trzech, jeszcze niewytrzeźwiałych imprezowiczów płci męskiej, połączyło swe siły i zakupiło FLESHa. Usiadłam na ławce. Po kilku sekundach dostałam zaproszenie na śniadanie. Jako że się nie zgodziłam, jeden z nich podszedł i zaczął ze mną rozmawiać.

Jakoś na początku rozmowy wyszło na to, że naszym wspólnym znajomym jest Paloma. To mnie uspokoiło. Później usłyszałam historię o tym, jak koledzy po imprezie zakończonej o siódmej rano wracali z Saquaremy do Araruamy autobusem. Później wpadli, tudzież weszli do rzeki. Następnie, przemoczeni do suchej nitki (ograniczam tłumaczenie wulgaryzmów), jedli sobie śniadanie. W tym momencie przyjechał wehikuł i zawiózł mnie, Gustavo, Helio, Alfonso i Formiguinhę do Rio na roda.

Mieliśmy zaliczyć dwie rodas, ale na drugą ostatecznie nie starczyło nam czasu.

Roda urodzinowa Gaduado Alumar z grupy Escola de Capoeira Manduca da Praia miała rozpocząć się o dziesiątej. Spóźniliśmy się czterdzieści minut, tym samym, byliśmy pierwsi (nawet przed solenizantem).

Zaczęli się schodzić ludzie. Bardzo powoli. Po godzinie gunga wydobyła pierwsze dźwięki w rytmie benguela. Poza nami, osobą najniższą stopniem był estagiario. Mestres, contra - mestres i professores cała wuchta. Także na grę się nawet nie nastawialiśmy.
Jednak ja miałam szczęście. Mestrando Chacal mnie wypatrzył i wrzucił do roda. Trudna gra. Głównie ze względu na muzykę. Szybka Benguela. Ni to Sao Bento Grande, ni to Benguela, jeśli o jogo mowa.




Po roda zaczęło się obchodzenie stolików. Rozmowy z tymi wszystkimi ludźmi, którzy siedzą w capoeira o wiele dłużej niż ja. A poza tym, bez koszulki z logiem grupy, są normalni i mogą puszczać funk z samochodowych głośników. 

Po konwersacjach podano przystawki, a później typowe grillowe jedzenie - ryż, farofa, kiełbasa, miojo (chyba źle napisałam), mięso i warzywka. I deser, w trakcie którego mężczyźni zaczęli grać sambę.







      ja ich nawet nie znam xD


Nie czekaliśmy na tort. Pozapraszaliśmy ludzi na event dnia dwudziestego pierwszego i pojechaliśmy do domów. 




I na koniec "Adrian", który made my day. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz