10 października 2011

6 stron

Sobota. Nao bate, toca.
Po trzeciej w nocy obudził mnie sms od mamy. Na szczęście udało mi się zasnąć ponownie.

Obudziłam się po dziewiątej, zjadłam śniadanie i pojechałam z Elle i Niobe na psi konkurs piękności. Wiem, że nie powinnam się śmiać z wyglądu, no ale...

 

Poza tymi ryjkami, prześliczne golden retrievery. Błyszczały się.


Słońce grzało. Po obiedzie poszłam na Praca, skąd Matheus zabrał mnie i kolegę, którego imienia nie pamiętam (za to wiem, że dużo gada, zaczyna i nie przestaje) do Akademii grupy GICAP i jednocześnie domu Monitora Tristeza na lekcje muzyczną.
Nie widziałam jeszcze tej części Araruamy. Po wejściu na "tyły" targu znalazłam się w innym świecie. Nie mam porównania do favelas, ale wyobrażam je sobie podobnie. Bardzo biedne, a jednocześnie szczęśliwe miejsce, gdzie życie toczy się na ulicy.
Wracając do lekcji muzycznej. Godnie reprezentowałam ASC na berimbau. Trzeci raz w życiu (po Pszczole i Arielu) ktoś mi powiedział, jak mam ulepszyć dźwięk. Ulepszyłam.
Brazylijczycy lubią przekazywać swoją wiedzę. Tristeza mówił o danych rytmach, w jakich momentach się je gra, jak klaskać i jakie piosenki śpiewać. Wreszcie się dowiedziałam jaki konkretnie styl uprawia GICAP. Conteporanea. Bardzo mnie to ucieszyło, uspokoiło, oświeciło. Jednak mają tu pojęcie o capoeira (tak - wyszła moja bahiortodoksja).
Po muzyce zagraliśmy chwilę maculele ecologico (plastikowymi butelkami), samba de roda i jongo, które widziałam pierwszy raz w życiu. Na sam koniec Tristeza zafundował nam kolację - ciasto, bułki, masło, szynka. I wróciłam do domu...
...na piętnaście minut - prysznic, ubranie się, jabłko. I wyszłam na festa folclorica do mojej szkoły, gdzie mieliśmy dać apresentacao de capoeira. Udało się stworzyć dużo energii. Obejrzałam różne tradycyjne tańce brazylijskie, a po dwudziestej trzeciej byłam w domu. Padam - sześć dni capoeira pod rząd. Bardzo dawno tak nie było. Mówię Wam - mam takiego banana na twarzy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, że MI się nie chce wierzyć. Caposzczęście. Bo nastawiam się na mniej, a mogę więcej. Jutro... Jeśli wszystko pójdzie po myśli będzie o czym opowiadać. 

Niedziela. Ta gostando? Sim, MUITO!!
dzikje

Wpisów zaczynających się frazą "jeżeli w xxx wstaję o xxx, to musi być capoeira" było już dużo. Ale wstałam o szóstej i poszłam na dworzec. Tam Tristeza z Rafaelem (chociaż imienia do końca nie jestem pewna) pili kawę. Dołączyli do nas Naira, Peterson i Jean, i wsiedliśmy do busa. Rozmawialiśmy całą drogę do Niteroi, miasta przed Rio. Już wtedy hitem dorównującym "Olha beleza do mar" czy "Co jest czerwone i źle robi na zęby?" stała się moja odpowiedź na pytanie Jeana "- Martina, ta gostando? -Sim, muuuuuuuuuito!". Po prostu "sim, muuuuuuuito" powtarzam bardzo często. 

Przesiedliśmy się do autobusu miejskiego i pojechaliśmy na Formaturę Contra Mestre Bahia, odbywającej się  na granicy Complexo Alemao - najsłynniejszej faweli w Rio, w przeszłości najbardziej przestępczej, obecnie spacyfikowanej. Szczegóły za chwilę. 

Najpierw podzielono nas na dwie rodas - dzieci i dorośli. Następnie uczniów oddzielono od graduados. I nawet bym pograła, ale jak zobaczyłam to przesuwające się jajo, to mi się odechciało. Tu - jeden kupuje, drugi go odpycha, grają same dziewczyny, wchodzi facet. I dziury. Zagrałam dwa razy, kopnęłam cztery. Byłam strasznie podirytowana. Po chwili sobie odpuściłam i poszłam obserwować roda wyższych stopniem. Zaraz podeszli do mnie towarzysze podróży i wyszliśmy w poszukiwaniu jedzenia. 

 

Weszliśmy do faweli. Im głebiej się wchodzi, tym większe różnice. Początek był normalny - sklepy, bary itp. Ale weszliśmy w strefę mieszkań. Szliśmy w górę, w górę, w górę, i jeszcze trochę w górę, aż dotarliśmy na szczyt. Wspinaliśmy się między domami, podwórkami, dachami. Mieszkania w fawelas są ułożone tak, żeby zajmowały jak najmniej miejsca. Dlatego wyglądają tak "pionowo", i bardzo ciasno. Ze schodów widoki na inne "comunidades" (okreslenie favelas jest mniej oficjalne). Wszyscy padaliśmy ze zmęczenia po wspinaczce miesiąca. Zrobilismy zdjęcie grupowe, ominęliśmy konia uciekającego przed chłopcem - właścicielem, i zeszliśmy z powrotem. Po drodze zjedliśmy salgado. 


Na sali właśnie awansowano Contra Mestre Bahia. 


Filmowałam chwilę, po czym z Nairą, Petersonem i Jeanem poszliśmy odwiedzić dziadków tego ostatniego. Dosłownie na dziesięć minut. Później, autobusem, całym zapakowanym instrumentami, stolikami i  capoeiristas różnego stopnia, pojechaliśmy na churrasco (grilla). Tam - nic specjalnego - trochę dup, trochę krewnych i znajomych. 
Wróciliśmy z kilkoma przesiadkami, głupawką w autobusie i zamkniętymi oczami.
Corujao zapytał, czy nie chcę z nim jechać w poniedziałek o szóstej rano do Soubary. Byłam okropnie zmęczona, ale na wszelki wypadek nastawiłam budzik na piątą. 

Poniedziałek. Sou Guerreiro do Quilombo Quilombola.
Na dworcu powitali mnie Jean i Peterson (Corujao) polskim "dzień dobry" i pytaniem "Martina, ta gostando?", mimo, że było skierowane do mojej skromnej osoby, chórkiem odpowiedzieliśmy wszyscy "Sim, muito!". Przekimaliśmy się w autobusie do Sao Vincente. Tam opuścił nas Jean. Poczekaliśmy na nasz autokar, weszliśmy i obudziliśmy się w Soubara.
Soubara, dla przypomnienia, jest byłym quilombo (miejscem, do którego udawali się zbiegli lub oswobodzeni niewolnicy). Byłam niezłą sensacją. Dzieciaki bardzo fajne. Śmieszne i przemiłe. Mieliśmy trzy lekcje. Pomagałam w technikach, grałam na pandeiro, śpiewałam. Na chwilę zostałam sama. Jako, że miały siedzieć cicho, postanowiłam ich nauczyć słowa "cześć". Jak makiem zasiał w jednej chwili. Corujao jak wrócił nie wiedział co się dzieję. 
Po treningach mieliśmy godzinę do autobusu. Ale... Peterson zauważył panów wnoszących worki jedzenia do kuchni. Pomógł im, tym samym spełniło się kolejne moje marzenie o podróży ciężarówką (właściwie ciężaróweczką) z otwartymi drzwiami, na workach z fasolą. Nie wiem czy wiecie, ale są bardzo wygodne. Wysiedliśmy w Sao Vincente, zjedliśmy paczkę ciastek na pół (w zamian za to, że Peterson nosił ciężkie worki z żywnością, ja zapłaciłam) i wróciliśmy do Araruamy. 

 

Usiadlam wreszcie w kafejce,  glownie z tego powodu, zeby nie miec zaleglosci. Szesc stron w Wordzie. Do tego zdjecia...

Spelniam sie i swoje marzenia. Te mniejsze, typu wejscie do faweli czy podroz szalona ciezarowka na fasoli. Mam ludzi. Duzo ludzi. Fajnych ludzi. Z ktorymi podrozuje. 

W czwartek dzien dziecka. W weekend szykuje sie batizado u Contra- Mestre Canela. 
W tym momencie mam za soba 8 dni z capoeira pod rzad. Podbijam... :)) 

Przepraszam za zdjecia, ktore moga razic, oraz za bledy ortograficzne, literowki, ktore wzbudzaja niesmak.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz