3 października 2011

Zakwas.

Poszłam wczoraj na trening, dzisiaj nie mogę chodzić.

Weszłam i myślałam, że przyszłam za wcześnie - były same dzieciaki, Peterson, Ewerton, Jean i Patao, który prowadził trening. 
Najpierw nam - dorosłym dał zadanie ciśnięcia martelo i chapa. Szybko, mocno. Później na matach rasteira i tesoura (tezołra, nie czizołra, ale Corujao chyba się nabijał). Na koniec pograliśmy chwilę z dzieciakami, śmieszna sprawa. 

Wtedy się zaczęło. Zostałam ja i czterech facetów (w tym momencie tata jest przerażony, Michaś mówi "u hu hu hu hu..., mama się śmieje/uśmiecha, a większości przychodzą zbereźne myśli do głowy). Ponieważ Alan zrobił trening na rzucanie ludźmi, najpierw musieliśmy poćwiczyć podnoszenie. Później podnoszenie z obrotem. Następnie chłopacy się rzucali, a mnie w dalszym ciągu podnoszono. Nie napiszę, że mi się nie podobało. Nie dałam rady jednak dźwigać tylu mężczyzn, więc dostałam od Patao inne zadanie - baiana, a pozniej wyciągnięcie do obalenia za jedną nogę. Ale fakt, nadszedł czas na ćwiczenie spadania. Wszystko bardzo asekuracyjnie, czasem aż za bardzo. Ostatecznie - jestem rodzynką. 

Około dwudziestu minut przed końcem treningu za oknem pojawiła się 'dobra dupa'. Chłopakom się włączyło popisywanie (podziwiam Corujao i Ewertona, że podeszli i zagadali), a mi moja lesbijsko-męska strona, tak pięknie wytrenowana przez podróże z Miśkami. Duża ilość śmiechu. Szczególnie mojego, Jeana i Patao, ze starań pozostałej dwójki. "-Uciekła? -Uciekła". Na końcu porozmawialiśmy i rozeszliśmy się. Wróciłam brzegiem laguny do domu (jak to pięknie, poetycko brzmi). 

Dziś obudziłam się z uśmiechem na buzi. Właściwie nie... Uśmiech się pojawił dopiero, gdy nie mogłam podnieść ręki żeby sprawdzić, która jest godzina. Później jeszcze zakwasy w plecach, nogach, szyi... Ehh...
To zadowolenie z bólu ludzi uprawiających 

A popołudnie... Fiu, fiu... takiego czegoś moja zwariowana współlokatorka jeszcze nie pokazała... O tym jutro. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz