12 grudnia 2011

Kurde balans.


2.12.11 Brać. 

W piątek po roda Gustavo powiedział "Tristeza odchodzi z grupy". Jean, Adriane i ja nie mogliśmy wyksztusić słowa. W GICAP jestem krótko, ale wiem, ile znaczy obecność Thiago. Prowadzi projekt 'Ginga Cidada', który dostarcza capoeira do najbiedniejszych szkół w Araruamie. Poza tym - piątek - pojawia się Tristeza, a za nim grupka śmiejących się dzieciaków. No i nikt tak nie animuje roda. Żadne z nas nie wyobraża sobie jego braku.

Osobiście uwielbiam Thiago za to, że nie patrzy na mój sznurek. Przykładowo - na jednym ze szkolnych eventów w trakcie wręczania cordas trzymałam berimbau, bez grania. Gdy mieliśmy zacząć roda, Tristeza powiedział, że ja mam rozpocząć. Na to jedna z osób zaawansowanych, nawet bez złośliwości w głosie, tak po prostu, zapytała "Martyna na berimbau?". I Thiago odpowiedział, że tak. Później weszłam do roda i od razu poleciało "A mare ta cheia ioio". W ogóle zawsze na mój widok śpiewa "Mare, mare...". I dostaję najmocniejszy uścisk na Świecie.

Nie poznałam Monitora Tristeza dobrze, ale podobno znam się na ludziach. Wróci.



3.12.11 Chrystus pilnuje. 

Do Rio mieliśmy wyjechać o czternastej, więc, zgodnie z brazylijskimi obyczajami, dom opuściliśmy o piętnastej. Nie lubię jeździć samochodem. Szczególnie w siedzeniu za kierowcą. Pewnie nawyk z czasów wycieczek rodzinnych. Albo to, że "ważniejsza osoba idzie/siedzi po prawej", jak to kiedyś Caramuru powiedział.

Dojechałyśmy do Rio. Gdy weszłam do mieszkania oniemiałam. Buzia otworzyła się jeszcze szerzej, gdy się okazało, że jest dwupoziomowe. Na bogato. Normanda (córka Helle) pokazała mi mój pokój. To mnie zaskoczyło - byłam nastawiona na spanie na kanapie.



Helle, Niobe, Normanda i Fernando (narzeczony Normandy) wyjechali na urodziny kuzynki, które były celem naszej podróży. Ja posiedziałam przed komputerem, korzystając z wi-fi i czekałam na Julianę (córka Normandy, lat 28 - nie wygląda, ani nie zachowuje się na tyle), z którą miałam jechać na rodzinną imprezę.

Minęłyśmy plażę Copacabana i wjechałyśmy do burżujskiej dzielnicy o tej samej nazwie. Jedna z bogatszych części miasta.
Dojechałyśmy na urodziny z dużym opóźnieniem. Ucieszyło mnie to, że Juliana ma podobne podejście do mojego - przyjechać późno, wyjść wcześnie.

Kuzynki, wujkowie, dziadkowie, ciocie, babcie, bratanice. Ponad dwadzieścia osób. Zjadłam kanapeczki, coś podobnego do piernika toruńskiego (tu nazywane pao de mel - miodowy chleb) i zaczęłam obchodzić krewnych i znajomych.

Dużo porozmawiałam z Fernando. Czemu? Proste - capoeira. Ćwiczył przez piętnaście lat, dostał tytuł Mestre i albo wielu rzeczy już nie pamięta, albo jest totalnym ignorantem, albo Mestre Camisa wyprał mu mózg. Miałam niesamowitą ochotę na polemikę, ale, po raz kolejny, znam się na ludziach. Fernando jest bardzo dumny i trochę zarozumiały. Po porażce mojej delikatnej sugestii, że być może, to Mestre Bimba, a nie Pastinha zapoczątkował Capoeira Regional, zrezygnowałam z jakiejkolwiek dyskusji.

Porozmawiałam jeszcze z innymi członkami rodziny. W tym, z wujkiem, którego babcia pochodziła z Poznania. Świat jest mały. Później Juliana porwała mnie na imprezę.

Bardzo drogi klub i restauracja, należące do prezydenta CFB (tutejszy PZPN), z widokiem na Jezusa... znaczy - Chrystusa (gdy mówię Jezus, żaden Brazylijczyk nie wie o co mi chodzi), jezioro, favelas i wielką choinkę. Stadion, a w jego trybunach sale klubowe. Dawno nie byłam na imprezie z tak dobrą muzyką. Leciały hity, ale te ambitniejsze - obyło się bez Katy Perry, Lady Gagi i Rihanny. Usłyszałam natomiast Red Hot Chilli Peppers, Elvisa, Rolling Stones'ów. To była pierwsza trybuna. W drugiej leciał remiks techno niemieckiego hard rocka. A później piosenkę pod bit "To było na melanżu". 

W toalecie damskiej - kobiety zastanawiający się nad swoim wyglądem. W męskiej - śpiewanie basem.

I tak do trzeciej pielgrzymowałyśmy po klubie. Wróciłyśmy do domu i wjechał Pacmanik - kanapka, ciasto, płatki i mleko. Mieszanka tego wszystkiego z wcześniejszymi drinkami dała się odczuć nazajutrz bólem brzucha.


4.12.11 Nie żałuję. 

Spałam dwie godziny, bo umówiłam się z Jagódką na ploteczki. Sol - jeśli wszyscy zrobili taki postęp jak Ty, to zaczynam trenować trzy razy dziennie.
Gratuluję Wam, Misie z ASC nowych cordas i eventu!

Wyjechałam z Rio o wpół do drugiej AUTOBUSEM, bo o siedemnastej zaczynały się koncerty z okazji trzecich urodzin Radio Man/ria, a Niobe i Helle chciały zostać w Rio dłużej. 





Weszłam oczywiście z Ewertonem i Helio. Na miejscu odszukaliśmy się z innymi ludźmi z capoeira. Koncerty bardzo spokojne i przyjemne - samba, pagode. Tańczyliśmy forró, robiliśmy choreografię. Takie tam. Szał zaczynał się, gdy grali funk brazylijski. W dół, w dół, w dół... Będzie mi brakować tej muzyki, jej prostoty i tańczenia... Piszę jak o czymś ambitnym, a tymczasem, piosenki mają maksymalnie siedem powtarzających się zdań, mówiących o dupach, cyckach, seksie, narkotykach i o tym, jak zajebiste jest życie w favelas. Ale bawiliśmy się wybornie. 

Po raz kolejny ogłoszono mnie mistrzynią schodzenia w dół. Potańczyłam i niczym Kopciuszek, uciekłam przed północą do domu. Pantofelka nie zgubiłam. Trampki z nóg nie spadają. Miałam nieprzespaną poprzednią noc, ta też zapowiadała się podobnie, a rano chciałam pojechać do Soubara.





5.12.11 Cana. 

Mestre się spóźniał. Zastał mnie w drodze do domu, ale ostatecznie wsiedliśmy do autobusu, w którym spotkalismy Jeana. Standardowo śniadanie i przesiadka w Sao Vincente i pół godziny później rzucały się na mnie dzieciaki.
Szczerze powiedziawszy, to pojechałam tam po to, żeby porozmawiać z Mestre i poprawić sobie humor. Soubara zadziałała. 



Wróciliśmy chwilę po południu do Araruamy i za to, że Mestre płacił za bilety, ja kupiłam nam kanapki i miąższ z trzciny. Mniam... Później cztery godziny odsypiałam weekend. Odpuściłam sobie siłownię i poszłam tylko na trening. Przyjechali znajomi z Marica. Porozmawialiśmy - będzie filia GICAP w faweli Rocinha.
Sławna Rocinha - do niedawna jedno z najniebezpieczniejszych miejsc Rio de Janeiro, siedziba szefa całego handlu narkotykowego, obecnie - spacyfikowana. Zdążę tam pojechać na sto procent! Poza tym, za dużo życia typu 'high class' było ostatnio. Nie lubię - zbyt proste to. Przyszła kolej na favelas.



6.12.11 Sentido. 

Mikołajki. Nie mam prezentu. CH.W.D.P (P=poczta). Ani życzeń. Ani zabawek.

Wyjątkowo napiszę o szkole. Moja klasa w tym roku (konkretnie dzisiaj) kończy swoją edukację obowiązkową. Pani dyrektor Regina vel. Yoda wymyśla zabawy przygotowujące do życia poza Colegio Araruama.

Mieliśmy tańczyć. Najpierw jedna osoba zamykała oczy, a później druga. Następnie mieliśmy odpowiedzieć na pytania co czuliśmy i jak to odnieść do życia. Nie napiszę dłuższych rozważań, bo zwykle kończą się one porażką :)

Później postanowiłam pomóc Mestre w treningu. Dobre miałam przeczucie, bo Cavalo wylądował na UPczymśtam - takim tutejszym pogotowiu. Ja się przestraszyłam, że to coś poważnego, ale niepotrzebnie, bo Brazylijczycy korzystają z niego w przypadku bólu głowy, brzucha i mniejszych kontuzjii. W każdym razie, pomagałam Adrianie. I po raz kolejny stwierdzam, że dzieci ze szkół prywatnych mają poprzewracane w głowach. Płacę, wymagam, mogę robić co chcę. *&%$!
No dobra - bez generalizowania - zdarzają się dzieciaki z resztką szacunku.



7.12.11 Explosao 

Widzieliście kiedyś roda, która wybucha?

Przesadziliśmy z energią. Tak, że jeden z moich kolegów dostał po żebrach, drugi zbił szklane drzwi do szafki innym kolegą, a koleżanka zemdlała. I to wszystko bez najmniejszej ilości alkoholu.

Dobrze (tylko z powodu możliwych kontuzji), że rodas w pomieszczeniach zamkniętych należą tu do rzadkości.



8.12.11 Melhorou agora.

Zadzwoniłam o dziewiątej do Tristezy, bo nie wiedziałam, w jakiej szkole jest batizado. Żadne 'cześć' nigdy mi tak nie poprawiło humoru. Po prostu słyszałam jak się uśmiecha przez telefon.
W każdym razie dowiedziałam się gdzie mam wysiąść, a dalej liczyłam na mój urok osobisty i pomoc ludzi we wskazaniu mi drogi.

Ja mam niesamowite szczęście w życiu, szczególnie w podróżach. W połowie drogi dosiadł się Gustavo.

Event był zdecydowanie najlepszy ze wszystkich batizados w szkołach. Mimo gorącego boiska (nie mogliśmy ustać), pieczącego słońca i otwartej przestrzeni, energia była niesamowita. Naprawdę przerosła moje oczekiwania. I nieznane dzieci się na mnie rzucały. Lubię to!

Dostałam paczkę pełną pierników. Poza tym zjadłam dzisiaj pół Torcika Wedlowskiego.

Humor mi się strasznie polepszył. Byłam smutna z powodu odchodzenia Monitora Tristeza z grupy, ale to batizado, dzieciaki, rodzinna atmosfera sprawiła, że wszystko zeszło na dalszy plan. I tak zostało.

Z racji braku zdjęć - wideło.



9.12.11 Materac.

Piąta piętnaście. Zjadłam bardzo szybkie śniadanie, obudziłam Helle i wyszłam z domu, pożerając drugą połowę Torcika Wedlowskiego. Araruama budziła się do życia. Zrezygnowałam nawet ze słuchawek.

Gdy przekroczyłam most, wkraczając tym samym do dzielnicy Mutirao (biedniejsza część miasta), wszystko wyglądało trochę jak filmowy poranek w średniowiecznym miasteczku. Tu pies, tam kot, słychać otwieranie okiennic. 



Po drodze spotkałam Marrentinho/Matheusa i razem poszliśmy obudzić Thiago. Pół godziny później staliśmy w szóstkę (trójka dorosłych, trójka dzieci) na przystanku, śpiewając, słuchając 'Danza Kuduro', bawiąc się berimbau i czekając na autobus, który nie przyjechał. Na miejsce ostatecznie zawiózł nas dyrektor szkoły.

wyginam smialo cialo 
ja i Tristeza

Milene, Tristeza, Renato, Chocolate i ja 
                                                                         Marrentinho



Po dwóch godzinach zaczęliśmy rozgrzewkę. Thiago wprowadził fragment integracyjny - razem z dzieciakami mieliśmy robić aranha (pająka), pescoco da girafa (szyję żyrafy), tromba do elefante (trąbę słonia). Nie wiem kto się bardziej zwijał ze śmiechu - Tristeza czy my.

Nagrałam się. Głównie dlatego, że było nas mało - trzy osoby zapewniały muzykę, jedna szukała sznurków, a dwie egzaminowały dzieciaki.





Dostaliśmy obiad i deser (bezalkoholowa galaretka). Porozmawiałam z Thiago. Bardzo dużo. Jak zbierze pieniądze, to przyjedzie do Polski. Tematu grupy jeszcze wtedy nie poruszyłam, mimo całej mojej ciekawości musiałam czekać na brak uczniów Tristezy dookoła.

W drodze powrotnej podjęłam najlepszą decyzję dnia, że nie pojadę autobusem do domu, tylko się przejdę. No ale wszyscy poszliśmy do domu Thiago. Wyrzucił na podwórko trzy materace, padliśmy i zasnęliśmy wszyscy w jednym momencie. Gdy się obudziliśmy Renato i Chocolate udali się do domów, a my zaczęliśmy oglądać filmiki capoeira. Poprosiłam o skopiowanie. Gratis dostałam też muzykę i teksty, które Tristeza napisał, które bardzo, bardzo chciałam mieć.

Odprowadziliśmy Marrentinho i Milene do domu i wzięliśmy latonę do centrum. LATONA - samochód osobowy, który ma określone przeznaczenie (zwykle konkretna dzielnica) i cenę. I wtedy wreszcie zadałam nurtujące mnie pytanie o odejściu z GICAP.

Tristeza nie jest zadowolony z układu rzeczy w grupie, że ludzie albo mu się wtrącają do projektu, albo wręcz przeciwnie - nie robią nic. Głównie stosunki z Mestre są skomplikowane. Do meritum - Thiago poczeka dwa miesiące, zobaczy, czy coś się poprawi, jeśli nie, wtedy odejdzie. Także trochę mi ulżyło.

"Jean, quer foto Jean?" "Jean quer foto."




10.12.11 Que horas sao? Tup. Chora, que chorar faz bem. 

Najpierw Sao Vincente - apresentacao. 

Później ostatnie szkolne batizado. 

- Mare, jedziesz na ostatnią roda w Saquarema?
- Nie, jadę do domu odpocząć.

W samochodzie zdecydowałam, że odpoczynek może poczekać. 

Oprócz nastraszniejszej toalety jaką kiedykolwiek widziałam (PKP wymięka), wszystko było piękne, udane i energiczne.


Skończyły się batizados w szkołach. Zaliczyłam wszystkie, czego nawet Mestre nie dokonał. Nie wiem, co ja teraz będę robić całymi dniami. Do marca nie mam lekcji. Dziesięć tygodni wolnego. Później marzec, kwiecień, maj, i Polska... Jak o tym pomyślę mam depresję. 



Mestre mówi, że na ostatniej roda da mi prezent - niespodziankę. Albo dostanę abady, albo corda. Jeśli sznurek, to nie mam pojęcia, kto mi go przywiąże. Zastanawiam się pomiędzy Mestre, Gustavinho i Thiago.  Mestre - dlatego, że z nim trenuje i dzięki niemu zrobiłam tak duży postęp w capoeira. Gustavo - bo dostaję od niego wpie*dol w roda, za to, że mi mówi co robię źle, a poza tym jest jednym z moich najlepszych przyjaciół tutaj. Tristeza - za to jak mnie traktuje (patrz wyżej).


11.12.11 Meus (vinte)dois paixoes 

Ciekawostka religijna: obudziłam się (a konkretnie tata mnie obudził telefonem) o dziewiątej trzydzieści. Trwała msza w pobliskim kościele. O dwunastej wciąż śpiewali (fałszując), krzyczeli, jęczeli i wysławiali Boga. Dzień Święty, Dniem Świętym, ale chciałabym się wreszcie wyspać. Nawet wentylator ich nie zagłusza.

Obiad zjadłam na jakiejś kościelnej imprezie. W tym momencie muszę wygłosić podziw dla mojego ulubionego fanatyka religijnego - Bebeto, brata Helle i Niobe. Dzień wcześniej dostał ulotki Kościoła Adwentystów do rozdania. Wziął sobie zadanie do serca i zaczął obdarowywać nimi ludzi na grilu organizowanym przez jakiś brzylijski odłam kościoła katolickiego. Ta bezpośredniość mnie zadziwila.

Cały dzień spędziłam u Fabiany. Zamówiłam Yashicę!!! Z fleszem. Wreszcie. Jeśli dobrze pójdzie, dostanę przed weekendem. Film już kupiłam. Aż mnie ciarki przechodzą jak o tym pomyślę.

O dziewiątej stwierdziłam, że pójdę się umyć, wejdę do łóżeczka, pod kołdereczkę i obejrzę film. Byłam w trakcie wykonywania planu - wyszłam spod prysznica - dzwonek do bramy, pukanie do mojego pokoju. Wyszłam w ręczniku. Helle poinformowała mnie, że przyszedł Helio i spytała, czy ma go wpuścić. Oczywiście. Szybko się ubrałam (bo w ręczniku nawet w Brazylii nie wypada przyjmować gości), wyjęłam pierniki i Ptasie Mleczko i chwilę później siedziałam i rozmawiałam z moimi dwoma najcudowniejszymi tępymi sznurami. Ewerton i Helio są w komplecie. Właściwie nie dziwię się, że ludzie myślą, że są gejami :) Zaplanowaliśmy sobie ferie. Nauka polskiego na plaży, mecz Flamengo, roda na Lapa, podróż do Polski. Muita coisa. Niespodzianka dnia.

Zawsze miałam szczęście do przyjaciół. Na facetach chyba ani razu się nie przejechałam. I niech tak zostanie.

Po podłodze przebiegł karaluch, a na ścianie mam gekonika. Myślicie, że przynosi szczęście?


Dobrze wygląda. W sam raz na tatuaż.
Nie, nie... Pomysł na tatuaż jest inny, świetniejszy. Tak boski, że się nim nie podzielę.


Padłam ofiarą rasizmu.
Gustavo (najbardziej czarny z czarnych) powiedział:
- Martyna, jesteś na mojej czarnej liście.
- Co? Nic nie zrobiłam. Czemu?
- No głównie przez kolor.

Oczywiście wszystko na żarty. Ale nie zaprzeczę - bywało tak, że idąc z grupą mulatów, murzynów, czułam się "inaczej". Niepotrzebnie - na to nikt nie zwraca uwagi. Raz po raz jestem nazwana "branquinha" (bielusieńka), powinno mnie to cieszyć, bo oznacza poufałość. 


Gratuluję ludziom, którzy dotarli do tego momentu. Szczególnie, że nie jestem zadowolona ani z jakości wpisu, ani ze zdjęć. Nierówno. Poza tym nie miałam chęci, ani czasu na pisanie. Pisałam albo w autobusach, albo zmordowana po całym dniu "pracy". Próbowałam jakoś to wszystko okiełznać... Leję wodę, koniec. Mocne postanowienie poprawy. 


Tych, którzy opuszczają niektóre fragmenty spróbuję zachęcić/pocieszyć - jestem w trakcie opracowywania słownika :) Portugalsko-capoeiro-polskiego i personalnego - ze zdjęciami, imionami i apelidos.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz