26 grudnia 2011

Martin, no weź...

Święta i po Świętach. Już dzisiaj sklepy będą otwarte.

Przyjechałam do Rio w piątek przed południem. Dzień jak co dzień. 

Żeby nie komplikować i nie pisać  mojej huśtawce nastrojów, płaczach i śmiechach, skrócę cierpienie i przejdę do Wigilii. 

Najpierw na stołach znalazły się przystawki - kanapeczki, koreczki itp. Ludzie wskakiwali do basenu, bo było bardzo gorąco. Później w postaci szwedzkiego bufetu rozpoczęto obiadokolację i deser. Do momentu, gdy nie wyciągnięto pandeiro (tamburyn), bębna, mojej ukochanej cuica i kilku innych, siedziałam dość spokojnie. 

Cuica:


Jedna z cioć rozpoczęła grać i śpiewać sambę. Fałszowała przeokropnie, mogłam to stwierdzić nawet nie znając piosenek. Zabrano mi pandeiro i po raz drugi w życiu zaczęłam wydobywać dźwięki z cuica. Byłam przeszczęśliwa, gdy po kilku minutach dźwięki zaczęły być pełniejsze. Postanowiłam kupić mniejszą, podręczną wersję tego instrumentu i spróbować nauczyć się grać. Bo na cuica nie ma nut. Wszystko praktyka i wyczucie. 



Rozdaliśmy prezenty - dostałam koszulkę. 

Wróciliśmy do domu, wskoczyliśmy do basenu i zrobiliśmy wymianę prezentową między nami. 

Sobota - od dwóch godzin przed wigilią na plus. 

Niedziela... 

Jedna wielka depresja. Czułam, że byłam sama. Naprawdę sama. Wieczorem poszliśmy do kina na 'Tower Heist'. Film przyjazny. 
To co chciałam zauważyć, to, że i małe kina, i multipleksy są potrzebne. Brakuje mi wielkiego ekranu. I nieklaskającej (fuck! nieklaszczacej!) publiczności. Toleruję piski na widok całującej się pary, buczenie w momencie pojawienia się złego charakteru, ale klaskanie napisom mnie irytuje. 

Nie wiem, czy zostać w Rio, czy wracać. Kurwa. Wariuję bez treningów. 

Ten sms miał w sobie trochę prawdy. 

Później wstawię zdjęcia. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz