Właściwie nie ma o czym opowiadać, bo mało robiłyśmy. Nadrobiłam tylko zaległości w filmach i kupiłam kilka potrzebnych rzeczy. I uciekałam (przyspieszyłyśmy kroku) przed złodziejami na Ipanemie.
Wczoraj natomiast od rana pomagałam w przygotowaniach do festa julhina. Wieszałam ozdoby, rozkładałam krzesła i mnóstwo innych rzeczy. Zaliczyłam szybki obiad w najsłynniejszej pastelarni w dzielnicy Grajau i poszłam się zdrzemnąć.
Impreza miała się zacząć o osiemnastej, więc o dwudziestej zeszłyśmy na dół (i tak jeszcze wszystkich nie było).
Na początku, standardowo - powitania, przedstawiania, suche wymiany zdań. Chowałam się za obiektywem aparatu (o tym jaka to cudowna tarcza ktoś już kiedyś pisał :)). Muzyka z szafy grającej. Totalna mieszanka - od Justina Biebera, przez brazylijskie forró, aż do AC/DC.
Później ktoś wyciągnął diabelskie narzędzia pirotechniczne (<nie>zimne ognie i dziwne fajerwerki latające we wszystkich kierunkach, robiące więcej hałasu niż efektów wizualnych) i przekazał dzieciom. Zachwycone były.
Po pierwszej wjechało ciasto ze świeczką. Organizator imprezy, wujek Fernando zaczął wywoływać solenizantów z lipca. Zaczęło się od Gabrieli, wyszło dziewięć kolejnych osób, i wtedy ktoś krzyknął "chama polonesa". No to wyszłam na środek. Zaśpiewali, to czego się spodziewałam. ŁU-HU! Skakaliśmy wokół ciasta, ciesząc buzie. Po konsumpcji wzięli mnie na parkiet. I pokazałam im jak się tańczy macarena i wygina do tyłu. Macarena Wyborowa - bo pani umiała tylko to słowo po polsku. Za floormonstera dostałam zaproszenia do Rio od różnych cioć.
Pod koniec imprezy, ostatni goście ślicznie poprosili mnie o nauczenie ich polskich przekleństw. Aż się poczułam jak na polskim osiedlu. Poznosiłam stoły, krzesła i poszłam spać. Obudziłam się sześć godzin później, po czym spędziłam dwie godziny w samochodzie obok cuchnącego psa, z którym, swoją drogą, przyjdzie mi mieszkać za dwa miesiące.
Jutro idę do szkoły. Czuję się jak pierwszak. Trochę się boję. Trochę jestem podekscytowana. Podobnie też się czułam przed pierwszym treningiem. Za każdym razem się udało. Człowiekiem jestem właściwie tym samym, to co ma się nie udać?
Przez półtora miesiąca robiłam nic.
Rozleniwiłam się. I mogłabym tak dalej, ale nie po to tu przyjechałam.
Osiągnęłam największy cel mojego życia, tylko co teraz?
Zawsze dążyłam do czegoś konkretnie sprecyzowanego, a w tym momencie tego konkretu nie ma.
Salvador, zwiedzanie - nie mam na to wpływu, podlegam zasadom.
Źle napisałam.
Nie mam wpływu na czas realizacji tych marzeń.
Zapytam o Salvador - jeśli powiedzą nie, to nie.
Pojadę w lipcu.
Przeżyć, rozwijać język i capoeira
Cele, które wyznaczyłam sobie 'na tutaj' są jakieś takie hm... banalne
Jestem w Brazylii. Co teraz?
Tu na miejscu mam właściwie wszystko. O nic nie muszę się martwić. Za nic/nikogo nie jestem odpowiedzialna.
Najgorsze jest to, że wiem, że spełnienie wszystkich celów może przyjść samo - przez bycie tu poznam język, pochodzę na treningi - też będzie spoko... sytuacja jest klarowna. Bez najmniejszego wysiłku mogę to osiągnąć.
Nie chcę tak.
Nie chcę cisnąć po najlżejszej linii oporu.
Nauczyć się języka - zajebiście, ćwiczyć capoeira - również sama.! Cieszę się, bo po półtora miesiąca odzyskałam taką zajawkę, jaką miałam dokładnie rok temu, może nawet większą, bo pojawiła się perspektywa zdawania na drugą cordę, w Akademii Mestre Bimba czy w grudniu, czy w lipcu - bez różnicy.
Problemem jest tylko motywacja. Dochodzę do wniosku, że jestem bardzo leniwa.
Będę próbować. Mam przygotowane kartki z tekstami typu: NIE OBIJAJ SIĘ, W BRAZYLII JESTEŚ! porozwieszane po pokoju.
Właśnie - czas przygotować plan. Czas zrozumieć lepiej capoeira. Czas pouczyć się portugalskiego.
Czas popracować nad sobą, bo łatwo nie będzie.
dzięki Marisquinho ;)
Tryb zapierdalania zawieszony. Do pierwszego sierpnia.
A wtedy zaczynam naku*wiać!
< Przepraszam za przekleństwa, ale były potrzebne do wyrażenia mojej chęci rozwoju :)) >
Do Rio wyjechałyśmy o szóstej rano w niedzielę. Nie spałam w nocy, w samochodzie też nie mogłam zasnąć. O godzinie trzynastej skończyłyśmy załatwiać sprawy rodzinne i pojechałyśmy w kierunku Grajau - dzielnicy, w której znajduje się mieszkanie najstarszej z sióstr - Gabrieli. Tam, jak jedno ciało, wszystkie trzy (Gabi, Juju i ja) rzuciłyśmy się na łóżko i obudziłyśmy się trzy godziny później. Wyszłyśmy z domu z PLANEM kino. Znacie już mniej - więcej brazylijskie planowanie. Poszłyśmy zjeść do centrum handlowego, a później do baru spotkać się gabrielową przyjaciółką. Bar - mało miejsca wewnątrz, dużo na chodniku. Kelnerzy rozkładają tyle stolików, ile jest potrzebnych, nie zawadzając przy tym przechodniom drogi. Trzygodzinna rozmowa (mam coraz mniej problemów z rozumieniem), cynamon, samochody półtora metra za moimi plecami, fioletowy Jezus patrzący z góry i 'I know you want me' na pół Rio, w wykonaniu Murzyna z odpicowanego samochodu. Po jedenastej powrót autobusem do domu, czyli - Rio by night.
Poniedziałek.
Obudziłam się o jedenastej.
Klimat poranku:
Wypiłam herbatę (zaznaczam, bo tu nikt nie pije herbaty), zjadłam jogurt i mandarynkę, wypisałam sobie z atlasu anatomicznego kości i mięśnie, potencjalnie zagrożone kontuzją. Popołudniu zjadłam lazanię, wyszłyśmy na plażę oglądać zachód słońca, a doszłyśmy do kina. 'Harry Potter'. Kevciu, debilu, słońce Ty moje najjaśniejsze, strasznie, przeokropnie za Tobą zatęskniłam. Aż nacisnęłam zieloną słuchawkę, ale nie mogłam się połączyć... Jak do tęsknienia za jednym się przyzwyczaiłam, to drugi mi tu kurde wyskakuje. Wracając do kina - dawno nie było filmu, który tak dobrze mi się oglądało. Nie jest arcydziełem, ale ostatecznie całe moje dzieciństwo to filmy i książki o Harrym :)
W drodze powrotnej Juju zaśpiewała 'Tchubirabirom'. I tak mi chodziło po głowie do rana.
Wtorek.
Pobudka o jedenastej. Śniadanie mistrzów - kakao i jogurt. Później Ipanema. Taka plaża. Po dwudziestu siedmiu dniach w Brazylii wypiłam wodę kokosową prosto z kokosa. Mam fotę w bartkowej koszulce, którą dostałam żeby pozwiedzała świat i była na zdjęciu.
Na plaży pełno surferów w wieku ok 14-65. Poszłyśmy na jakąś skałę i podziwiałyśmy widoki w ten jakże pochmurny dzień.
Następnie udałyśmy się do centrum handlowego (po drodze kupując acai <3), w którym znajduje się Policia Federal. W skrócie - spiekłam buraka przed mega-super-opór-przystojnym-i-umięśnionym policjantem. Okazało się, że nie mogą mi pomóc w legalizacji pobytu, ale na lotnisku POWINNI coś widzieć. Godzinny powrót autobusem do domu. Bez biletu, bo biletów nie dają. Machasz na autobus (który jeździ bez rozkładu), wchodzisz do środka, za siedzeniem kierowcy jest bramka, którą można przekroczyć po zapłaceniu bileterowi lub bileterce. Podróże są szalone. Zdarzyło mi się jechać z budzącym respekt panem o czarnej karnacji z tatuażem na ramieniu i okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Po zamknięciu drzwi tylko krzyknął 'Segura!!!'. Podróż wyglądała dokładnie tak:
A bilety w bramkach do metra są połykane. I jak tu zbierać?
W domu obejrzałam film 'Ó, Pai, ó', o karnawale w Salvadorze i o życiu codziennym. Polecam :)
Środa.
Tym razem normalna polska kanapka na śniadanie. Pojechałyśmy na uniwersytet. Weszłam na kawałek Głowy Cukru. Widziałam sławnego gościa z noveli. Gdybym była w Rio sama, prawdopodobnie zwiedziłabym już najważniejsze zabytki. Ale nieeeeeee.... Wszystko na spokojnie. Do zmian planu, o których pisałam już trylion razy przyzwyczaiłam się szybko. Teraz pracuję nad sobą - praca u podstaw. Masło maślane. W domu - absolutna misja galaretka i inne trunki. Musujący napój zaczął bąbelkować mi w rękach. I basen. Wskoczyłam, pobiegałam i popatrzyłam w gwiazdy.
Czwartek.
Skwar taki, że do szesnastej nie wychyliłyśmy nosa z domu. Później pojechałyśmy do dzielnicy Lapa (w głowie piosenki typu: fui na Lapa) zobaczyć kolorowe schody i Arcos da Lapa. Miałyśmy dużo szczęścia - spotkałyśmy artystę w trakcie 'robienia' schodów. Opowiedział, że chcieli go zatrudnić w Barcelonie, przy wykańczaniu dzieł Gaudiego, ale odmówił, bo zbyt kocha Brazylię.
A wodociągi? Wiem tylko tyle, że pewien Francuz, chciał zrobić zdjęcie, ale spadł. Do jego zwłok podbiegły 'dzieci ulicy' i zabrały portfel, zegarek i aparat. Taka tutejsza, szara codzienność.
Piątek.
Lapa by night. Czyli stanie pod barem. Rozmawianie. A pod koniec ogarnianie najstarszej siostry.
Od rana miałam dobry humor. Nie wiem czemu. Juju pokazywała układy do piosenek karnawałowych.
Będę musiała się wszystkich choreografii nauczyć, a za rok będę robić rozgrzewki na ich bazie :)
Urodziły się dwa kolejne kotki. Pomogłam zrobić ciasto. I najważniejsze: poszłam wreszcie na roda grupy GICAP. Wybierałam się od dawna. Dziś się udało.
Roda odbywała się na placu. Na początku grały dzieciaki (swoją drogą pierwszą piosenką zaśpiewaną przez przystojnego Murzyna było 'eaeaeaeaeaeee dende o mare' - plus na samym początku) . Jak zobaczyłam około dziesięcioletniego chłopczyka dziabiącego fiflak, fiflak, backflip, to szczęka mi opadła. No bo jak tak można? Później solówki, a po nich dorośli zaczęli grać angola. Miło się patrzyło, słuchało. Jaram się :) Jak Abada nie zmiecie mnie z powierzchni ziemi idę do GICAPu.
Tymczasem - jutro baby shower. Będę jeść. Znowu O.o
Wczoraj planowałam baby shower. Dzisiaj pomagam w pieczeniu. Mam bardzo ważną rolę - jestem testerem i próbuję wszystkiego. A poza tym patrzę jak Juju robi ciasto.
W domu była kilka dni napięta atmosfera, pojawiły się problemy. Starałam się pomagać na tyle, na ile mi pozwalali. Nie jest łatwo, ale myślę, że będzie lepiej.
Straszne jest to, że cały mój czas spędzam z płcią piękną... Kto mnie zna ten wie, że to jest dla mnie nie lada wyzwanie :) W każdym razie, uczę się.
W środę byłam na spotkaniu rotary. Zjadłam niemożliwą do opisania ilość jedzenia wszelkiego rodzaju. A jak wróciłam do domu, to zobaczyłam małe, przed chwilą urodzone kociaki. Później wstawię foty.
Swoją drogą zastanawialiście się jak głupio brzmiałby baby shower po polsku?
Dzisiaj był chyba najbardziej progresywny dzień odkąd tu przybyłam. Zrobiłam 3 lekcje portugalskiego, poszłam sama na spacer, zgubiłam się i odnalazłam drogę (pozdrawiam jasnowidza Stypera).
A na spacerze - zdjęcia i capoeira. Na brzegu oceanu. Trening mistrz (jestem świetnym trenerem). W zupełnej ciszy i spokoju. Potrzebowałam tego. W piątek (jeśli nikt mi nie zmieni planów) idę na roda grupy GICAP na plaży. Nie wiem czy pójdę grać - zobaczę. A w przyszłym tygodniu (taka sama treść nawiasu) Rio przez tydzień, czyli - dziffki, koks i lasery.
Piątek był apogeum brazylijskości. Od trzech dni szykowałyśmy się z Julianą na wyjazd do Buzios, na festiwal gastronomiczny. Tego samego dnia znalazłam info, że w piątki na plaży są rodas grupy GICAP.
Zapis godzinny najlepiej zobrazuje sytuację:
16.00 - nie jedziemy do Buzios (smutek z powodu Buzios, radość na roda)
18.00 - szykuj się - o 19.00 jedziemy do Buzios (smutek z powodu roda, radość na Buzios)
19.15 - nie jedziemy do Buzios (smutek - ani Buzios, ani roda)
19.45 - jedziemy do Buzios (radość)
21.30 - wyjazd do Buzios (zmęczenie)
23.00 - wyjście na festiwal gastronomiczy (głód)
Buzios jest nad-oceanowym, turystycznym miasteczkiem. Szerokie ulice rozmieszczone równolegle blisko siebie stwarzają miły klimat. Gdzieniegdzie między budynkami korytarze do oceanu. Miliony restauracji. Każda wystawiała stoisko z jednym daniem, wybranym na festiwal. Zjadłam papkę z owoców morza, zupę-krem z krewetkami i lody w Macu (taki powrót do normalności).
2.40 - nocowanie u Beatriz w Buzios.
Gdy weszłam do chaty poczułam się jak w domu. Powód?
i mnóstwo baianas na półkach.
i to maleństwo, które mi strasznie przypomniało Nataszkę <3
Wstałyśmy o 12 i zdecydowałyśmy, że zostajemy. Dzień spędzony na zakupach, których naprawdę nienawidzę. Przed jednym sklepem (bo zrezygnowałam z przekraczania progu) czekałam 37 minut... Ale zrobiłam fajne zdjęcia. To znaczy - mi się podobają :)
ten pan w białych gaciach capoeirował sobie na plaży :)