W sobotę miałam być o godzinie dziewiątej trzydzieści w Cabo Frio (około czterdziestu minut drogi samochodem z Araruamy). Obudziłam się o wpół do ósmej, zjadłam śniadanie, ubrałam się i doszłam do wniosku, że mam jeszcze chwilę na ustawienie nowego, cudownego statusu na facebook'u. Katharina, z którą miałam jechać, napisała, że jej host - mama zadzwoni do mnie, gdy będą wyjeżdżać, czyli niedługo. Wyjechałam po dziesiątej.
Ta półgodzinna podróż była najbardziej zakręconą podróżą w moim życiu. Wyprzedzanie na czwartego przed zakrętem, dużo trąbienia i śmierć w oczach.
Dojechałyśmy o jedenastej, nie byłyśmy ostatnie. Gdy godzinę później "skompletowaliśmy" się, zaproponowano zabawy zapoznawcze.
tak - małpa
Standardowo na początek każdy powiedział swoje imię, kraj i hobby. Później do każdego imienia szukaliśmy przymiotnika. Następnie chwila wolnego czasu (schowałam się za obiektywem aparatu), Nicole zaprezentowała afrykański "klikający" język, obiad i wyjście na ulicę Bikini. Tam, razem z Aminą, Kathariną i Katy pooglądałyśmy skąpe materiałowe cuda, ale postanowiłyśmy zrobić zakupy innym razem. Cały pawilon robi niesamowite wrażenie - kolorowe stroje od tych prawie niewidocznych, po jednoczęściowe. Skierowaliśmy się jednak do baru zjeść Acai. Wreszcie spróbowałam tego przysmaku z truskawką i zgadzam się z Filipem - przepyszne.
Gdy wróciliśmy, czekał na nas grill. Po jedzeniu Hauke, Thibault, Casey, Esther, Katy i ja wskoczyliśmy do basenu. Naprawdę nie wiem o co mi chodzi z tymi basenami na grillach. Drugi grill - drugi "wskok". Ponieważ po chwili zaczęliśmy zamarzać, wyszliśmy i każdy w swoim lokum wziął gorący prysznic.
Dostaliśmy gorące banany z cukrem i z cynamonem, i poszliśmy na plac zabaw do domku ze zjeżdżalnią. Tam nadszedł czas na wyznania (gra 'Never have I ever..."), dzielenie się faktami o swoim życiu i planami na przyszłość. Było zimno, więc przynieśliśmy koce. I tak nie wytrzymałam długo - byłam przemarznięta i zmęczona. Po pierwszej poszłam spać.
Gdy się obudziłam pomyślałam "Jenyyyyy... Teraz by się przydał szwedzki bufet i jajeczniczka." Spełniło się! Po śniadaniu zaczęło się wymienianie pinami i wizytówkami. Nie miałam ani jednego, ani drugiego, więc aparat znów posłużył mi za tarczę i nawet nieźle mu poszło. Później zdjęcia z flagami, prezentacja o wycieczkach, obiad, pożegnania i do domu.
Subiektywnie?
Mimo tego, że nie czułam się źle z tymi wszystkimi ludźmi, zachwycona nie byłam. Dużo rzeczy uważam za zbędne (w szczególności wizytówki) i nieco infantylne (wyznawanie sobie miłości, tudzież przyjaźni do końca życia po jednym dniu znajomości). No i - dodaj mnie na facebooku. Oczywiście, wpłynęło na to moje podejście do Rotary, konieczność zrezygnowania z kilku rzeczy i strach - żeby tylko Paloma nie przyjechała. Tak - wpadam w obsesje. Właściwie, dobrze się bawiłam.
A propos aparatu - ludzie patrzą na mnie i mówią "Ale masz dobry aparat, świetne zdjęcia robi". Krew w takich momentach się gotuje, a wjazd na ambicje obciąża portfel kupując starego analoga.
Człowiek krytykuje te cechy, które widzi u siebie.
Pani Babcia obecnie próbuje zamienić kolejność rodzin. Jeśli się uda, będę mieszkać w centrum z dwiema starszymi kobietami, z czego, nie ukrywam się bardzo cieszę. Poznałam je na jednym spotkaniu Rotary i wydają się aniołami. Trzymam kciuki, żeby się udało. Mieszkając w centrum nauczę się znów samodzielności (wyobraźcie sobie - wszędzie pieszo!). I odpocznę, mam nadzieję, od chorób psychicznych.
Miałam jechać jutro do Rio, spotkać się z reprezentantkami UNICAR Kraków, ale kurde, ograniczenia, ograniczenia. Zostają jakieś warsztaty w Polsce, w przyszłym roku ;)
Bless up.!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz